Sprawdźmy co tam było słuchane na początku roku. Nie było może tego dużo, ale znalazło się kilka muzycznych perełek. Okazuje się, że tegoroczna zima wcale nie była taka najgorsza i poza rekordowo wysoką temperaturą miała także wiele do zaoferowania na muzycznym rynku.
Tomasz Makowiecki – Baialando. Były uczestnik „Idola” (Ta łatka pewnie zostanie z nim na bardzo długo) przypomniał o swoim istnieniu po długiej przerwie. Jego ostatni album „Moizm” został wydany w 2013 roku, czyli 11 lat temu! W muzyce to epoka. Ów album był ówczesnym zerwaniem artysty z mainstremowym popem i twarzą Makowieckiego jadącego na sukcesie z pierwszej edycji Idola. Makowiecki postanowił pójść w indie-pop i muzykę elektroniczną, co okazało się dobrym ruchem. Bo to była zdecydowanie lepsza i ciekawsza muzyka od tych idolowych popłuczyn, które serwował od dekady. Podobnie ma się sprawa z „Baialando„, która utrzymuje się w nurcie muzyki elektronicznej, french-indie i alternatywy. Miłe dla ucha, nieśpieszne melodie kojarzą się z dokonaniami The Chromatics, The Clientele czy też Galaxie 500. W moim odczuciu to zdecydowanie lepsza płyta, niż „Moizm„. A takie utwory jak „Jadę metrem” czy „Nie ma nas” zostaną ze mną na dłużej. Ocena: 7/10.
Kali Uchis – ORQUIDEAS. Artystka o kolumbijskich korzeniach nie spoczywa na laurach, gdyż niespełna rok po wydaniu świetnego „Red Moon in Venus” wydaje kolejny, czwarty w kolejności album. „ORQUIDEAS” to krążek oddający hołd drugiemu domowi artystki, jakim jest kraj z Ameryki Południowej kojarzony z kawy, bananów, karteli narkotykowych, Shakiry oraz Radamela Falcao. Okładka i tytuł nawiązują do narodowego kwiatu kraju, płyta jest śpiewana w języku hiszpańskim a brzmieniem mocno stylizuje się muzyką Ameryki Południowej. Brzmi to nieco sztampowo, ale efekt jest niesamowicie klimatyczny. Kali Uchis udało się uchwycić bardzo zmysłowego i sensytywnego ducha muzyki r’n’b tworząc bardzo równy i stojący na wysokim poziomie album. Wystarczy wsłuchać się w takie utwory jak: „Como Asi?„, „Munekita” czy też „Iqual Que Un Angel” by dostrzec, że Kali Uchis ponownie dała radę. Ocena: 9/10.
Idles – TANGK. Przyznam, że Brytyjczycy swoim piątym albumem zaskoczyli mnie. Spodziewałem się mocnego, gitarowego, niemalże punkowego brzmienia do jakiego przyzwyczaił mnie ten zespół. A tutaj pierwszy utwór „IDEA 01„brzmi jak jeden utworów Radiohead czy też The Smile. W sumie nie ma w tym nic dziwnego, jeżeli zobaczymy, że płytę produkował Nigel Godrich, który wcześniej maczał swoje palce w dziełach zespołu Thoma Yorke’a. Super, że Joe Talbot i ekipa eksperymentują i próbują nowych brzmień, gdyż zwyczajnie potrafią w te klocki. Dla fanów starego Idles też znalazło się tutaj miejsce, gdyż parę utworów w tym „Gift Horse” z powodzeniem odnalazłby się na poprzednich krążkach grupy. To na prawdę kawał porządnej muzyki, widzimy się pewnie na liście rocznej. Ocena: 9/10.
Future Islands – People Who Aren’t There Anymore. Nie wiem czy słuchał tej płyty król Szwecji, ale zdecydowanie powinien, jeżeli lubi muzykę w klimacie synth indie-popu. Ogólnie dla Future Islands jest to już 7 długograj w ich dyskografii i słychać na nim, że wiedzą o co chodzi w tym biznesie. „People Who Aren’t There Anymore” to melodyjny zestaw indie-popowych piosenek, które momentami nawiązują dla lat 80 jak chociażby utwór „Deep In The Night„. Jednak retrostylistyka nie jest regułą, gdyż generalnie w większej części płyty grupa stawia na gitarowo-perkusyjne rozwiązania jak chociażby w „Give Me Ghost Back” czy „The Tower„. Przyznam, że sporo spędziłem czasu z tą płytą grając jednocześnie w Heroes III i teraz gdy po czasie wracam do tych brzmień to mam przed oczami Harpie, Troglodytów i inne mityczne stworzenia… Nie zmienia to jednak faktu, że najnowsza pozycja od Future Islands jest jak najbardziej OK. Ocena: 7/10.
Mannequin Pussy – I Got Heaven. Indie rockowa grupa z Filadelfii jest już na scenie od dekady i w tym czasie wypuściła cztery krążki. Najnowszy, wydany po blisko pięciu latach przerwy to prawdziwy wulkan energii. Jest grunge’owo (co w obecnym czasie można określić jako płynięcie z prądem), bardzo głośno i krzykliwie. Jednak przy tym całym hałasie zachowały się melodie, wystarczy wsłuchać się w taki „Nothing Like” czy też „Loud Bark„, który jest chyba moim ulubionym utworem na płycie. Generalnie grupa bardzo dobrze operuje brzmieniem gitar i potrafi wciągnąć słuchacza. Przyznam, że po pierwszym odsłuchu nie byłem w drużynie Mannequin Pussy. A teraz szukam jakiegoś info w sieci, czy będą w tym roku grać koncert gdzieś w Polsce. Ocena: 8/10.