Nowego Radiohead nie widać, ale też jest zajebiście – recenzja „Wall of Eyes” The Smile

Nowy Projekt Thome’a Yorke’a i Johnny’ego Greenwooda ukryty pod dość przewrotną nazwą The Smile nie traci tempa. Mija półtora roku od ukazania się debiutu w postaci „A Light for Attracting Attention„, który w mojej ocenie był jedną z najlepszych płyt 2022 roku a Brytyjczycy wypuścili postanowili przedstawić światu swoje najnowsze dzieło w postaci krążka „Wall of Eyes„.

Co tu dużo mówić? Ponownie jest znacznie lepiej niż dobrze. Pomimo, że Panowie nigdy nie pozbędą się porównań do swojego pierwotnego zespołu jakim jest Radiohead to jednak czuć tutaj luz spowodowany zupełnie odrębnym projektem. Czuć w tym radość tworzenia i tego, że Yorke na spółkę z Greenwoodem prezentują to co aktualnie im w duszy gra. A gra wiele, bo „Wall of Eyes” ponownie jest rozbudowanym i różnorodnym albumem. Dzięki szerokim nawiązaniom do m.in. prog rocka, muzyki elektronicznej, jazzu czy klasycznych beatlesowskich piosenek dzieję się tutaj całkiem wiele. Co więcej pomimo tego szerokiego wachlarzu inspiracji i wpływów jest to bardzo spójny w odbiorze album. Nawet bardziej jednolity niż jego poprzednik.

Poza muzyką swoją robotę ponownie robi warstwa liryczna. A w tej od dawna nie ma sobie równych Thome Yorke. Nie otwiera się on tutaj jak Sufjan Stevens na „Javellin” a stawia bardziej na uniwersalną, mocno filozoficzną stronę swoich tekstów poruszając tematy śmierci, przemijania a nawet minionej pandemii. W „I Quit” porusza temat nowej drogi i znalezieniu spokoju. Z kolei „Friend Of A Friend” porusza temat relacji międzyludzkich, a zwłaszcza tego jak potrafimy się odmiennie postrzegać i wpływać na innych przez pryzmat swoich oczekiwań. Cieszy fakt, że Yorke ponownie dźwiga teksty na swoich barkach i nie idzie w banał, gdyż stanowią one ważny aspekt tej i każdej płyty podpisanego jego nazwiskiem.

Każdy o tym wspomina, ale w tym przypadku nie da się inaczej. The Smile ponownie stał się sprawdzonym zamiennikiem nowej muzyki Radiohead, której w tym wypadku brak.. Ostania płyta pod tym sloganem to „Shaped Moon Pool” z 2016 roku i nie jest po prawdzie także pozycją nowej muzyki a odświeżonymi b-trackami. Także w tej materii panuje straszna posucha, którą ratują dwa ostatnie albumy The Smile. Dzięki nim zadowoleni są zarówno fani Radiohead jak i słuchacze pragnący po prostu dobrej, ambitnej muzyki. A tę tutaj otrzymujemy w każdym z tych 8 tracków. Ocena: 9/10.

P.S. 14 sierpnia w warszawskiej Progresji będzie okazja do zobaczenia The Smile na żywo.

Ocena: 4.5 na 5.

Recenzje niedokończone – Muzyczne zaległości z 2023 roku

Tradycyjnie już, wróćmy na chwilę do minionego roku by wspomnieć pominięte przeze mnie muzyczne albumy, które warto znać!

Mitski – The Land Is Inhospitable and So Are We. Po Pani Mitski Miyawaki, urodzonej w Japonii a tworzącej w Nowym Jorku Artystce zawsze można się spodziewać dobrej muzyki. Pisałem o niej już wielokrotnie w kontekście płyt takich jak „Be The Cowboy„, „Puberty 2” czy też „Laurel Hallo„. Każda z tych płyt była świetna, i tak samo jest z najnowszym „The Land Is Inhospitable and So Are We„. Krótki (Trwa trochę ponad półgodziny), zwięzły i konkretny materiał to zbiór świetnych kompozycji opartych na niemal grunge’owych gitarowych riffach i melancholijnych melodiach. Najlepsze momenty? „Buffalo Replaced” oraz fenomenalny, kończący całość „I Love Me After You„. Jednak nie chcę tutaj ich wyróżniać, bo całość jest warta uwagi. Poważny kandydat do mojego Podsumowania rocznego, jak i dla organizatorów festiwali. Dlaczego jeszcze jej nie widziałem na Offie albo Tauronie, ja się pytam? Ocena: 9/10.

Ocena: 4.5 na 5.

Animal Collective – Isn’t It Now? Magicy z Baltimore na swoim najnowszym, 12 już albumie ponownie udowodniają, że nie należy o nich zapominać. Co prawda, można śmiało wyjść z tezą, że ich lata świetności to odległa przeszłość. W końcu ostatni album grupy, który coś tak na prawdę znaczył, czyli „Merriweather Post Pavilion” miał premierę 15 lat temu! Jednak bądźmy uczciwi, nie można wiecznie odkrywać muzyki na nowo a chłopaki tak na prawdę wciąż utrzymują swój, dość wysoki poziom. „Isn’t It Now?” Wydaje się być ich najbardziej przystępną i melodyjną propozycją. Nie ma tutaj za wiele eksperymentów ani też szalonych odjazdów. Nie ma także przynudzania, ani dziaderstwa. Ot, przyzwoity krążek. Ocena: 6/10.

Ocena: 3 na 5.

Wilco – Cousin. Na cóż, mamy rok 2024. Wilco na scenie prawie od 30 lat, na koncie 13 albumów studyjnych, Jeff Tweedy nagrywa już nawet ze swoim synem jako zespół Tweedy a na OFF Festivalu jak nie było zespołu z Chicago, tak dalej nie ma 😉 Taki mały żarcik w stronę Rojka, który o tym Wilco już tyle mówił. Pytanie tylko, czy dalej warto zapraszać ten już legendarny zespół indie rockowy? Myślę, że zdecydowanie tak. Bo mimo, że ich muzyka to nie jest już tak WIELKA RZECZ, to jakoś czuje się spokojniejszy gdy wiem, że oni dalej trwają i robią swoje. A „Cousin” to bardzo przyjemna w słuchaniu płyta, i tak jak jest miła i pogodna, tak też z łatwością wypada z głowy po czasie. Nie mniej warto i tak posłuchać. Ocena: 6/10.

Ocena: 3 na 5.

Baroness – Stone. W 2019 roku grupa Baroness zakończyła rozpoczęty w 2007 roku albumowy poczet kolorów. Swoją drogą do tej pory jestem ogromnym fanem wersji czerwonej. Album „Gold & Grey” wieńczący ten schemat nieco podzielił fanów, a ukazujący się w zeszłym roku krążek „Stone” miał być załagodzeniem sprawy. Grupa na czas nagrań zamknęła się w chatce w lesie (Sprawdzona metoda na znalezienie właściwej równowagi albo zaćpania się na śmierć), dodała parę nowości, poprawiła niedoskonałości i w ten sposób pojawił się „Stone„. Najnowszy album to kwintesencja rocka progresywnego, która wniosła trochę świeżości do ich dyskografii oraz stanowiła zwięzły album bez zbędnych zapchajdziur i kulawych pomysłów. Być może nie wymyślili prochu tym albumem, ale wrócili na właściwy tor. A kamień może będzie teraz zapowiedzią materialnych albumów? Pożyjemy, zobaczymy. Ocena: 7/10.

Ocena: 3.5 na 5.

Tinashe – BB/ANG3L. Od wydania „2 On” mija blisko dekada, a ja wciąż mam w pamięci Tinashe jako debiutującą dwudziestolatkę. A w tym czasie artystka z Kalifornii wydała już 6 albumów studyjnych. Chociaż jej ostatni krążek, o którym mowa to zaledwie nieco ponad 20 minut materiału. Bardziej wygląda na EP-kę, ale zwał, jak zwał to w końcu muzyka. A ta jest wyborna na przestrzeni tych 7 piosenek. Świetny R&B, który momentami wchodzi w trapowe brzmienie. A sama Tinashe wciąż uwodzi nas swoim wokalem. Ocena: 7/10.

Ocena: 3.5 na 5.

Olivia Rodrigo – GUTS. Urodzona w 2003 roku (Jak powstał mój blog, to miała 4 latka hehe) w Tameculi (Stan Kalifornia) Olivia Isabel Rodrigo to najnowsza ulubienica Pitchforka. Co prawda 20 letnia wokalistka, swój debiutancki album „Sour” wydała dwa lata temu, to jednak na szersze wody wypłynęła za sprawą „GUTS„. Oczywiście rozumiem skąd się wzięły te wszelkie zachwyty. Dziewczyna ma miła aparycję, miły głos i nagrywa przyjemny indie-pop, który wpadnie każdemu do ucha. Mi też wpadł. Pytanie tylko na jak długo tam zostanie? To pokaże czas, póki co ode mnie szósteczka bo przypomniało mi się jak słuchałem 14 lat temu nijaką Hannę Georgas. A wspominam o niej, bo być może za parę lat nas jeszcze bardziej zaskoczy. Ocena: 6/10.

Ocena: 3 na 5.

James Blake Playing Robots Into Heaven. Szósty album w dorobku londyńczyka to pozycja znacznie mniej mainstremowa i bardziej wymagająca w odbiorze. Jednocześnie nie jest on wcale gorsza od poprzednich wydawnictw muzyka, gdyż ten przyzwyczaił słuchacza już do wysokiego poziomu swoich produkcji. Tym razem trafiamy w sam środek ambientowej potańcówki, gdzieś w zadymionym berlińskim klubie. Zatańczymy, jednak będzie to bardziej wyrafinowany taniec. A Sam Blake ma przy tym wciąż wiele uciechy. Generalnie kapitalna płyta z świetnym cyfrowym klimatem. Ocena: 8/10.

Ocena: 4 na 5.

PRO8L3M – PRO8lXM. Trudno nie wspomnieć na łamach bloga ważnego jubileuszu jaki obchodził w minionym roku hip-hopowy duet PRO8L3M. 10 lat od muzycznego debiutu, ale to strzeliło! Kurczę, w sumie to pamiętam jak Myslovitz obchodził taki jubileusz i wtedy wydawał mi się to taki kawał czasu… A było to dwie dekady temu! Wróćmy jednak do samego Oskara i Steeza. Mam do nich ogromny szacunek bo wnieśli wiele świeżości na polską scenę hip-hopową. Wszyscy pamiętamy przecież legendarne „Art Brut„, ale przecież debiutancki krążek „PRO8L3M„, czy też „Ground Zero Mixtape„, „Art Brut 2” czy też „Widmo” mają swoje kozackie momenty. Chłopaki wypracowali swój własny styl polegający na łączeniu wstawek retro z futurystycznymi, nowoczesnymi bitami. Na PRO8LXM wciąż to robią, tylko ma to niestety mniejszą siłę rażenia. Płyta nie spotkała się z gorącym przyjęciem wśród krytyków i słuchaczy, jednak polecam wrócić do materiału po czasie i wtedy wyrobić sobie zdanie. Bo początkowo także wydawała mi się strasznie schematyczna i ograna, jednak po czasie wyłapuje więcej na niej smaczków. Ocena: 6/10.

Ocena: 3 na 5.

Blur – The Ballad of Darren. Macie też takie poczucie, że to najbardziej pominięta płyta minionego roku? W końcu to Blur wydaje nową płytę i jakoś wszelkie reakcje, gdzieś gubią się po drodze. A pamiętam przecież, ile emocjo towarzyszyła premiera „The Magic Whip” kiedy to zespół powrócił do nagrywania po 12 latach. Teraz minęło również nie mało, bo 8 równych lat. I gdzieś ta informacja zaginęła pomiędzy 5 sekundowymi filmikami, szybkimi informacjami, postami na insta i wszelkimi wiralami. Żyjemy szybko, informacja szybko pojawia się i równie szybko umiera. Czy mamy w ogóle czas na wsłuchanie się w powolne, nostalgiczne melodie Blur i życiowe mądrości Damona Albarna? Warto trochę się zatrzymać, posłuchać „The Ballad of Darren” bo to bardzo ładna i mądra płyta. I należy pamiętać, że lata 90 się już dawno skończyły a pałowanie się o wyniki sprzedaży pomiędzy Blur i Oasis już nie ma sensu. Ocena: 7/10.

Ocena: 3.5 na 5.

billy woods / Kenny Segal: Maps. To z pewnością najlepsza płyta hip-hopowa w starym stylu minionego roku. Dlaczego w starym stylu? Zapomnijcie o auto-tunie i dyskotekowych bitach. Tutaj mamy klasyczny, nieco toporny flow woodsa oraz ponure, jazzowe bity stworzone przez Segala. Swoją robotę robi przede wszystkim kapitalna produkcja oraz zestaw gościnnych występów, gdzie pojawiają się m.in. Danny Brown czy też Aesop Rock. Album jest także zwięzyły, gdyż składa się z 17 krótkich utworów, które w połączeniu dają materiał trwający trochę mniej niż połowa piłkarskiego meczu. To nie pierwsza współpraca wooda z Segalem, ale pierwsza, która dała tak wyśmienity efekt! Ocena: 8/10

Ocena: 4 na 5.

Nudziarze z The National nagrywają płytę życia – recenzja „First Two Pages of Frankenstein”

Nigdy nie przeczytałem „Frankensteina” Mary Shelley, dlatego nie powiem wam o czym są dwie pierwsze strony tej książki. Co prawda kusi mnie katalog wydawnictwa Vesper by dołączyć tą książkę do mojej kolekcji, jednak gdy zerkam na tytuły za które nie potrafię się zabrać, to odpuszczam temat (Przynajmniej na razie!). Niemniej pozostając w temacie ożywiania martwych zwłok przez Frankenstaina to sprzedam Wam przy okazji dwie ciekawostki. Po pierwsze Pani Shelley wymyśliła historię powieści mając zaledwie 19 lat! Natomiast po drugie, istnieją przypuszczenie, że angielska autorka zainspirowała się miejscowością Frankenstein (dzisiejsze Ząbkowice Śląskie) i tamtejszą aferą grabarzy z 1606 roku!

Wróćmy jednak do muzyki. A konkretniej do najnowszej płyty The National, którą nazwali przewrotnie dwiema pierwszymi stronami Frankensteina. Dla Matta Berningera i ekipy jest to całkowicie nowe rozdanie w ich karierze. Płyta zbiera całkiem dobre recenzje, i w tym przypadku całkiem słusznie. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się nowojorczykach, że uda im się jeszcze zabłysnąć. Już w 2009 roku, kiedy grali na OFF Festivalu w Mysłowicach wydawali mi się nieco wypaleni. Od wydania ich opus magnum „Alligator” mijało cztery lata a po drodze mieli „Boxera„, który nie powtórzył sukcesu poprzednika. Co prawda grupa wydawała albumy dość regularnie. W 2010 roku wyszedł „High Violet„, trzy lata później „Trouble Will Find Me„, w 2017 ukazał się „Sleep Well Beast” a w 2019 roku „I Am Easy To Find„. Przesłuchałem każdy z tych krążków i z każdym mam ten sam problem. Totalnie nie pamiętam nic z tych płyt. Być może w chwili ich wydania miałem o tych krążkach dobrą opinię, ale zawsze powtarzam, przy okazji moich recenzji, że czas wszystko najlepiej weryfikuje. A te płyty zweryfikował niekorzystnie.

Odmienna sytuacja tyczy się ich najnowszej propozycji. Ich płyta będzie zapamiętana, a osiągnęli to w bardzo prosty sposób. Po pierwsze nazwą płyty, która jest chwytliwa i charakterystyczna. „First Two Pages of Frankenstein” brzmi znacznie lepiej niż „Trouble Will Find Me” czy „I Am Easy To Find„. A po drugie setlista została wzbogacona o głośne nazwiska. Taylor Swift, Phoebe Bridgers oraz Sufjan Stevens – taki zestaw robi wrażenie, zwłaszcza na płycie gitarowego zespołu a nie kolejny album Travisa Scotta. A muzycznie? Tutaj nie ma większej zmiany. Brzmi to nieco świeżej i nie ma przynudzania. Przesłuchałem ten krążek kilkukrotnie i w sumie dalej mi się podoba.

Podsumowując, Matt Berninger i ekipa prostymi środkami powrócili do stawki i udowodnili, że wciąż się liczą na muzycznym rynku. O ile wcześniej The National kojarzyli mi się z nudą i smętnym gitarowym brzdękaniem o tyle ich najnowsze dzieło dodało wiele świeżości do ich muzyki. Prochu nikt tutaj nie wymyślił, ale fajnie było usłyszeć, że Nowojorczycy mają się wciąż dobrze. Ocena: 8/10.

Ocena: 4 na 5.