Podsumowanie dekady. Najlepsze płyty z lat 2011-2020 część 2

Kwiaty – Kwiaty (2019). Jedna z lepszych gitarowych pozycji w ostatnim czasie. Grupa Kwiaty idealnie miesza shoegaze, dream-pop, post-rock z elementami punk rocka. Ich kompozycje stoją na wyjątkowo wysokim poziomie i bardzo ładnie odkrywają przed nami brzmienia z lat 80 i 90. Jednak wisienką na torcie jest postać wokalistki grupy – Maii Andrzejewskiej, której hipnotyczny i energiczny wokal uwodzi nasze uszy. Z całą pewnością warto znać.

Lana Del Rey – Norman Fucking Rockwell! (2019). Ostatnia płyta amerykańskiej wokalistki była moim ulubionym muzycznym wydawnictwem 2019 roku. Świetne melodie łączą się tutaj z dobrze napisanymi kompozycjami. Rozsądnie wymieszane gatunki muzyczne ponownie dały dobry efekt. A sama pani Del Rey zaskoczyła mocno, bo nie spodziewałem się po niej już niczego wielkiego. Jak dobrze się mylić! Zwłaszcza, że to jej zdecydowanie najlepsze dzieło. Popowa melodyjność i dojrzałość wokalistki to w tym przypadku czynniki decydujące. O takich płytach pamięta się długo.

Mac DeMarco – Salad Days (2014). Pepperoni playboy (Tak go ochrzcił Pitchfrok) miał mocno udaną minioną dekadę. Od momentu debiutu w 2012 roku, każde jego nowe wydawnictwo przykuwało uwagę słuchaczy i krytyków muzycznych. Aparycja dobrego kumpla, namiętne palenie viceroy’ów oraz fajne poczucie humoru Vernora to dodatek do jego muzyki. A ta jest kapitalna. „Salad Days” to mój ulubiony krążek Amerykanina. Nieśpieszne, leniwe acz klimatyczne melodie to idealny podkład w zasadzie do wszystkiego. W zasadzie do samego chilloutu wystarczy ten longplay, dlatego śmiało możecie odstawiać używki. Czuć tutaj nawet dym viceroyów.

Miguel – Wildheart (2015). Co prawda Miguel Jontel Pimentel debiutował już w 2010 roku albumem „All I Want Is You„, jednak szerszą uwagę przykuł (w tym moją) dzięki „Kaleidoscope Dream„. Melodyjne, wciągające z nowoczesnym podejściem R’n’B miało w tym momencie sens dzięki tej płycie. Ja jednak postanowiłem wyróżnić „Wildheart„, które ukazało się trzy lata później. Następca kalejdoskopowego snu nie dość, że miał wszystkie pozytywne cechy krążka z 2012 roku to jeszcze dodatkowo wyróżniał się dojrzałością w tworzeniu oraz aż kipiał seksem. Być może wokalista z San Pedro bo zdobyciu sławy miał bujne stosunki z kobietami, stąd ta dzikość serca. Poza tym zobaczcie sobie jego występy live, chłopak lubi ten sport. Albo po prostu odpalcie sobie jego albumy – to bardzo dobra muzyka.

Mitski – Be The Cowboy (2018). Pół amerykanka, pół japonka na rynku muzycznym funkcjonuje od 2012 roku, jednak większy rozgłos zyskała za sprawą „Puberty 2” z 2016 roku. Gdy zagłębimy się w twórczość artystki to zauważymy, że nieustanie, od początku się rozwija. Efektem tego jest „Be The Cowboy” z 2018 roku, które jest jej najdoskonalszym dziełem. Wspaniałe kompozycje mieszają gatunki i style, a sama Mitski Miyawaki w porosty sposób śpiewa o samotności. Tytuł może być mylący, gdyż nie znajdziemy tutaj za wiele muzyki country. Dokopiemy się za to do wielu fajnych pomysłów i momentów.

Moses Sumney – Græ (2020). Drugi w kolekcji album artysty z Asheville w Północnej Karolinie dowodzi, że mamy do czynienia z nietuzinkową postacią w alternatywnej muzyce. „Græ” to zbiór eksperymentalnych 20 utworów rozłożonych na dwa krążki. Sumney przeprowadza nas przez dźwięki art popu, awangardy, jazzu, folku czy też soulu i r’n’b. Co więcej swój udział przy krążku mieli James Blake i Thundercat, a to chyba już spora rekomendacja.

My Bloody Valentine – m b v (2013). To jedna z tych płyt o której mówiło się od lat. Ba, od dekad. Po wydaniu w 1991 roku opus magnum dla całego gatunku shoegaze „Loveless” zespół z Irlandii zapadł w śpiączkę wydawniczą. Dlatego też wydanie kontynuacji po 22 latach przerwy było ogromnym wydarzeniem. Osobiście uważam, że MBV nie przebili poprzedniczki, ale sprostali oczekiwaniom fanów i krytyków muzycznych. „m b v” to najważniejszy album z tamtego czasu i nie ma możliwości, by lista podsumowująca dekadę mogłaby nie zawierać tego longplaya. Irlandczycy udowodnili, że dalej potrafią w te klocki, mimo, że Kevin Shields i reszta paki to ludzi już po 50.

Perfume Genius – Set My Heart On Fire Immediately (2020). Nie mogło zabraknąć w zestawieniu mojego numeru jedne z minionego roku! Perfume Genius był w ostatnim czasie nieco przeze mnie zapomniany, jednak gdy tylko usłyszałem „Set My Heart On Fire Immediately” to wiedziałem, że ta historia potrwa dłużej. Piękne, chwytające za serce piosenki to zestaw intymnych historii Michaela Aldena Hadreasa, który potrafi zachwycić, ale i wzruszyć. Szorstkość gitar ładnie się tutaj komponuj z łagodniejszymi melodiami klawiszowo-smyczkowymi. Natomiast sam wokalista jest tutaj w centrum uwagi, i słusznie. Wyrosła nam kolejna wspaniała gwiazda alternatywnego grania.

PRO8L3M – Art Brut (2014). Recepta sukcesu tej płyty była bardzo prosta. Mixtape PRO8L3MU to mieszanka starych polskich hitów takich jak chociażby „Zaopiekuj się mną„, „Małe Jeziora” czy też „Aleja Gwiazd„, wstawek dialogów z starych polskich filmów („Wielki Szu„, „Va Banque„) oraz ulicznych historii rapowanych przez Oskara. Prawdopodobnie najlepsza polska rap płyta minionej dekady, ale trzeba głównie docenić produkcje Steeza, który fenomenalnie zgrał te polskie klasyki z nowoczesnym rapem. Koncepcja ta była na tyle słuszna, że hip-hopowy duet postanowił do niej wrócić wydając album „Art Brut 2„.

Pusha T – Daytona (2018). Raper z Nowego Jorku, który zaskarbił moją sympatię nie tylko dlatego, że zdarza mu się występować w czerwono-czarnym trykocie Milanu nagrał płytę prawie idealną. „Daytona” to niby tylko siedem utworów, ale ile w tym siły! 21 minut czystego złota. Świetne beaty, zwłaszcza w otwierającym całość  „If You Know You Know” łączą się tutaj z dobrą nawijką rapera, który udowadnia, że dobrze odnajduje się nie tylko na featuringach. Mam nadzieję, że płytę przesłuchał Drake i uświadomił, że czasami lepiej iść w jakość, niż ilość.

Queens of The Stone Age – …Like Clockwork (2013). Wydawać by się mogło, że QOTSA to już tylko echo przeszłości. Ostatnie płyty nie dawały nadziei na zmianę odczuć i w zasadzie z nostalgią wspominało się „Rated R” czy też „Songs For The Deaf”. Na szczęście ukazało się „…Like Clockwork”, które dało drugie życie Joshowi Homme’owi i ekipie. Świetne rockowe kompozycje cechowała nabrana dojrzałość twórców oraz dawno zapomnianą energię. To gitarowa perełka, która na stałe się wpisała do kanonu.

Radiohead – A Moon Shaped Pool (2016). Co prawda ostatni longplay radiogłowych zawiera całkiem sporo piosenek, które są znane fanom zespołu już od dawna. Jednak odświeżenie „True Love Waits” czy też „Burn The Witch” ładnie skomponowało się tutaj z nowymi utworami. Thom Yorke i spółka to klasa sama w sobie, jednak w minionej dekadzie nie rozpieszczali słuchaczy swoją muzyką. Dlatego też tym bardziej cieszy sukces i jakość „A Moon Shaped Pool„. Prawda jest, że krążek ten w żaden sposób nie może konkurować z najlepszymi płytami grupy. Mimo to dobrze jest słyszeć, że wciąż potrafią stworzyć dobrą muzykę, pomimo tego, że robią to coraz rzadziej…

Raime – Quarter Turns Over A Living Line (2012). Ambient i techno nie były przeze mnie zbytnio ekspandowane w minionej dekadzie. A szkoda. Nie zmienia to jednak faktu, że dokopałem się do paru perełek w tym gatunku i jedną z nich jest album „Quarter Turns Over A Living Line” wypuszczony przez brytyjski duet Raime. Krążek jest mocno mroczny i klimatyczny. Dziwne, że nie użyto go jako soundtracku do jakiegoś horroru czy też serialu spod znaku Davida Lyncha. Jeżeli lubicie w samotności wsłuchiwać się w szmery z piwnicy, to ta płyta powinna się Wam spodobać.

Run The Jewels – Run The Jewels (2013). Jeden z najgłośniejszych rapowych „debiutów” minionych 10 lat. Debiut w cudzysłowie, gdyż osoby odpowiedzialne za ten projekt były już dobrze znane na scenie hiphopowej. Killer Mike to przecież niemal żywa legenda prosto z Atlanty, a El-P nagrywa płyty już od blisko 20 lat. Nie mniej wieść, że panowie łączą siły pobudziły apetyty u słuchaczy i krytyków. Co tu dużo mówić. Chłopaki idealnie się dobrali, czego efektem była seria płyt spod znaku RTJ (Udana, oczywiście). Odpowiedzialny za beaty El-P stworzył idealne elektroniczne podkłady pod szorstką nawijkę Killer Mike’a. Czy można nagrać coś lepszego? Odpowiedź poniżej.

Run The Jewels – Run The Jewels 2 (2014). Rzadką sytuacją jest by sequel przewyższył poziom poprzednika. Oczywiście można wymieniać „Ojca Chrzestnego II„, „Obcy – Decydujące Starcie” czy też „Terminatora II„. A muzyczne sequele? Do tego nielicznego konta na pewno zaliczyć drugą część „Run The Jewels„. Nie wiele rok po debiucie RTJ, debiut El-P – Killer Mike udowodnili, że ich album to nie jednorazowy wyskok a całkiem porządna seria dobrej muzyki. Zgodnie z zasadą sequelu jest tutaj wszystkiego więcej i o dziwo to zadziałało!

Solange – A Seat At The Table (2016). Nie wielu wie, że Beyonce Knowles ma siostrę. I to w dodatku taką, którą śpiewa i nagrywa dobrą muzykę! Niestety Solange jest w cieniu siostry, która stała się gwiazdą POP. Przynajmniej w ujęciu mainstremowym, bo w świecie muzycznego niezalu cieszy się ogromnym szacunkiem słuchaczy i recenzentów. Głównie dzięki albumowi „A Seat At The Table” z 2016 roku, który śmiało mogę określić jej opus magnum. Wspaniałe melodie, wpadające w ucho kompozycje i ten wokal Solange… Takiego popu można słuchać godzinami.

Sufjan Stevens – Carrie And Lowell (2015). Prawdopodobnie najbardziej osobista płyta w tym zestawieniu. „Carrie And Lowell” to efekt śmierci mamy od Sufjana Stevensa. Jednak nie jest to zwykła laurka dla rodzicielki, jakich wiele. Stosunki artysty z matką ciężko nazwać idealnymi, gdyż odeszła ona od niego, gdy ten miał zaledwie jeden rok. Znamienne jest jest jednak, że Stevens wybacza matce a jej śmierć znosi bardzo ciężko, co usłyszymy na tej płycie. A muzycznie? Jest pięknie, jak to u Sufjana zwykle bywa. Wspaniała płyta.

Tame Impala – Lonerism (2012). Po co brać narkotyki, jeśli można odpalić sobie „Lonerism” od australijskiej grupy Tame Impala? Odczucia są podobne. Kevin Parker wraz z ekipą w piękny sposób eksplorują w psychodelicznym rocku wydobywając z niego to co najlepsze. Usłyszymy tutaj mnóstwo nawiązań do klasyki gatunku zaczynając od sierżanta pieprza Beatlesów, poprzez Pink Floyd, Franka Zappę a kończąc na nowych przedstawicielach spod znaku MGMT, Flaming Lips czy też Spiritualized. W 2012 roku był niezły hype wokół tej płyty, ale wiecie co? Chyba zbyt mały bo to wiekopomne dzieło!

Taylor Swift – Folklore (2020). Oh, jak ja uwielbiam tego typu przemiany. Fajnie jest usłyszeć jak gwiazda POP potrafi nagrać muzykę ambitną, piękną i pełną emocji. Taki właśnie jest wydany w minionym roku „Folklore„. Przy pomocy okrojonego zestawu muzycznego oraz zawsze świetnego Justina Vernona, amerykańska wokalistka nagrała wzruszający krążek, którego brzmienie jest oparte na indie-folku. Jednak nie myślcie, że to był jednorazowy wypad. Taylor Swift tego samego roku postanowiła powrócić na wieś i nagrać kolejny album w podobnym klimacie. „evermore” o  którym mowa, okazał się równie udanym albumem. Przyznam, że lubię popową Taylor, jednak nie obraziłbym się gdyby pozostała w towarzystwie Bon Iver i The National na dłużej.

These New Puritans – Field of Reeds (2013). Po latach poszukiwań swojego brzmienia i swojego miejsca na rynku muzycznym These New Puritans odnaleźli je na albumie „Field of Reed„. Piękne, klimatyczne i wciągające melodie zawarte na tej płycie to efekt wielu prób i eksperymentów. Zaczęło się od matematycznego indie rocka na „Beat Pyramid” z 2008 roku. Dwa lata później „Hidden” momentami udowadniało, że to jest to. Jednak te prawdziwe „TO” przyszło dopiero w 2013 roku. Bracia Barnett sprawiają wrażenie, że na płycie nie wiele się dzieje. To jakaś trąbka zatrąbi, to jakiś klawisz uderzy w ton, to wokal coś zamrucze, to chwila przerwy. Nic bardziej mylnego! Na tej płycie dzieje się mnóstwo rzeczy a nieśpieszny sposób ich przedstawienia dodaje im tylko siły. Moją listę mógłbym zawęzić do 10 płyt, a „Field of Reeds” i tak by się na niej znalazło. Aha, wydane sześć lat później „Inside The Rose” jest również epickie.

Trupa Trupa – Headache (2015). Mimo, że zespół z Trójmiasta większą sławę zyskał za sprawą „Jolly New Songs” m.in. dzięki recenzji na Pitchforku (Chciałbym zobaczyć wtedy miny blogerów, którzy zjechali zespół za debiut), to i tak uważam, że „Headache” to ich najdoskonalsze dzieło. Grzegorz Kwiatkowski wraz z resztą chłopaków nagrał zwarty, klimatyczny i dobrze słuchający się krążek oparty na mrocznych, nieco psychodelicznych gitarowych riffach. Śnieżna i mroźna zima w 2015 roku już zawsze będzie mi się kojarzyć z tym longplayem.

Tyler, The Creator – Flower Boy (2017). Tyler Gregory Okonma wykonał niesamowity skok jakościowy w swojej twórczości. Zaczynając od surowego, wulgarnego „Goblina„, gdzie rapował do wiertarki z udarem stopniowo łagodził swoje brzmienie podążając w bardziej popowe i soulowe klimaty. Ta droga doprowadziła go do wydania „Flower Boy„, gdzie nie tylko rapuje do przyjemniejszej muzyki a po prostu wyznacza nowe trendy w okolicach hip-hopu i r’n’b.

Tyler, The Creator – Igor (2019). Wydawać by się mogło, że punkt kulminacyjny przemiany Okonmy w kwiatowego chłopca miała miejsce w 2017 roku za sprawą „Flower Boy„. Nic bardziej mylnego, raper postanowił dalej drążyć temat i w ten oto sposób otrzymaliśmy „Igora„. Jeszcze bardziej przemyślane dzieło, gdzie już wyraźnie słychać, że mamy do czynienia z prawdziwym artystą a nie chłoptasiem mieszkającym z babcią w ciasnym mieszkanku.

The War On Drugs – Lost In The Dream (2014). Grupa z Filadelfii w stanie Pennsylwania nigdy wcześniej, ani też później nie nagrała tak wybitnego krążka jak „Lost In The Dream„. Dlatego należy celebrować ten sukces za każdym razem, gdy mówimy o The War On Drugs. W Blackburn do tej pory wspominają mistrzostwo Anglii z 1995 roku wywalczone przez Rovers, a w Zagrzebiu wciąż pamiętają zwycięstwo Red Star w Pucharze Mistrzów. LITD to zestaw nieco przydługich, acz zgrabnych utworów opartych na lekkich gitarkach i niezbyt natarczywych syntezatorach. Słuchając tej muzyki czujemy furgające wszędzie długie włosy chłopaków i w sumie nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale na pewno o czymś to znaczy.

Wavves – Afraid of Heights (2013). „Afraid of Heigts” to na pewno nie jest przykład na najlepszego przedstawiciela garage rocka i lo-fi. Jednak skoro „King of The Beach” nie załapał sie do rankingu ze względu na ramy czasowe a jego następcę słucham po dziś dzień, to czemu nie? Generalnie czuje sie psychofanem grupy, gdyż na koncert Wavves uderzyłbym nawet gdyby grali w Gołdapi albo Świnoujściu. Dlatego też umieszczenie tej płyty w zestawieniu jest nieco nie fair, gdyż zdaje sobie sprawę, że w tym czasie ukazało się 100 lepszych wydawnictw. No, ale w końcu to mój subiektywny wybór, także jebać to. Wavves jest spoko.

Wczasy – Zawody (2018). Mimo, że duet Wczasy odkryłem rok po wydaniu „Zawodów” to i tak udało mi się wstrzelić w hajp na ten zespół. Ba, zostałem nawet ich jakimś psychofanem…. Świetne, w retro stylu, elektroniczne melodie łączą się tutaj ze słodko-gorzkimi tekstami. Swój elaborat na temat tego krążka pisałem TUTAJ, dlatego tylko pokrótce powtórzę, że Wczasy to najlepsza rzecz jaka się przytrafiła polskiej muzyce niezależnej od lat. Co więcej zespół nie zwalania tempa i wciąż nagrywa świetne piosenki. Posłuchajcie tylko ich wersji Hot16Chellange czy też singla „Czy Wiesz Już?” nagranego z Iwoną Skwarek z Rebeki.

Weezer – Everything Will Be Alright In The End (2014). Gdy wydawało się, że grupa z Los Angeles najlepsze lata ma za sobą, to ukazała się właśnie ta płyta. Co tutaj dużo mówić. Rivers Cuomo z spółką znowu to zrobili. Sprawili, że tego typu radosne, gitarowe brzdąkanie cofnęło mnie w czasie do liceum. Płyta jest lekka, przyjemna, bezpretensjonalna, nieco banalna momentami (ale to dodaje tylko uroku całości). Szkoda tylko, że nie poszli za ciosem i ponownie wpadli w rutynę przeciętności. Chociaż kto wie? Może znowu wydadzą coś równie dobrego opartego na sprawdzonych schematach? Pożyjemy, zobaczymy.

WU LYF – Go Tell Fire To The Mountain (2011). Okazuje się, że blisko ponad po 9 latach od premiery niesamowitej płyty WU LYF te dźwięki nadal na mnie działają. Niestety Brytyjczycy nie nagrali nigdy więcej żadnej płyty. A szkoda bo dzięki niesamowitej energii, wyrazistemu wokalowi Ellery Jamesa Robertsa oraz wciągającym kompozycjom można było się spodziewać mocnego gracza w indie rocku. Osobiście utożsamiam band z Manchesteru jako europejską wersję Wolf Parade. Wyjące wokale, brzmienie gitary i rozpierdziel na garach to klimaty, które lubię. Podejrzewam, że dopadła ich proza życia i już nigdy nie wrócą, ale KTO WIE? Pożyjemy, zobaczymy.

U.S. Girls – Heavy Light (2020). Być może w dyskografii Meghan Remy znajdziemy dużo więcej wartościowego złota i klejnotów. Jednak to „Heavy Light” przykuł moją uwagę i to ten krążek słuchałem namiętnie podczas zeszłorocznych koronaferii. No, ale jak go nie słuchać namiętnie? Przecież artystka tutaj tworzy wybitne dzieło z pogranicza popu i alternatywy. Nawiązania zawarte w tych utworach zaczynają się od Madonny, Bowiego i Blondi a kończą na Arcade Fire czy te bat For Lashes. Nietuzinkowa płyta.

Young Jesus – The Whole Thing Is Just There (2018). Widzisz w nazwie Young i to w dodatku Jesus i myślisz sobie – o kolejne rapsy. Nic z tych rzeczy, mowa tutaj o indie rockowej kapeli z Chicago, która za sprawą „The Whole Thing Is Just There” dolała oliwy do rozgrzanego pieca na którym ktoś niezdarnie flamastrem napisał indie rock. Jest to krążek składający się co prawda tylko z 6 utworów, ale nie jest on wcale krótki. Piosenki trwają po 5-6 minut, po za ostatnią, która jest ponad 20 minutowym kombosem gitar i perkusji. Nie jest to muzyka odkrywcza, ale w udany sposób przypomina nam dlaczego lata 90 były dobre dla muzyki gitarowej.

Muzyczne podsumowanie roku – 20 najlepszych płyt 2020 roku

Miniony rok jaki był, taki był. Każdy wie jak to było. A na blogu? Dość intensywnie…. Po raz pierwszy od X lat byłem na bieżąco z większością wydawnictw, dlatego też nie spodziewałbym się uzupełniającego wpisu z pominiętymi wydawnictwami. Z resztą zobaczcie kiedy ukazuje się moje podsumowanie… Tego jeszcze tutaj nie było! Na przyszły rok postaram się utrzymać ten poziom + dodać więcej autorskich tekstów, bo tego chyba najwięcej brakuje na blogu. Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do 2020. Przed wami lista 20 płyt, które w minionym roku najbardziej mnie urzekły.

20. Everything Everything – Re-Animator. Brytyjski band spisałem już dawno na straty. Okazało się jednak, że za wcześnie. Dlatego też ta nazwa pasuje do tego krążka, jak żadna inna. Dawny support Muse pokazuje tutaj dobrą mieszankę indie rocka z gitarowym popem, który słucha się lekko i przyjemnie.

19. Coals – docusoap. Przyznam, że czekałem na tą płytę z sporymi nadziejami. W końcu poprzedzające single „Pearls” oraz „Sleepwalker” były dosłownie muzycznymi perełkami. I być może te oczekiwania zaburzyły mi prawidłową ocenę całości, gdyż okazało się, że nie otrzymałem takiej petardy jakiej oczekiwałem. Nie mniej to produkcyjna czołówka na naszym rodzimym rynku muzycznym i nie bez powodu Coals zachwycają się na zachodzie.

18. Dua Lipa – Future Nostalgia. Podobno królowa jest tylko jedna, a w tym roku była nią 25-letnia Brytyjka o korzeniach kosowsko-albańskich. Tegoroczny album od Pani Lipy to popowy majstersztyk, który zachwyca na każdym poziomie. Dobra muzyka dla każdego, którą można puszczać bez obciachu. A że w radiu non-stop grają? W tym przypadku totalnie mi to nie przeszkadza!

17. PRO8L3M – Art Brut 2. Duet Oskar – Steez postanowili powrócić do sprawdzonego patentu zastosowanego już wcześniej na „Art Brut” z 2014 roku. Ponownie poszły w ruch stare kasety i płyty ze starymi przebojami oraz stare nagrania VHS z rodzącego się w Polsce kapitalizmu. A do tego wspominki z dzieciństwa Oskara. Retromania trwa w najlepsze, ale skoro to jest tak dobre i potrafią to świetnie robić? To czemu nie? Chwilo trwaj, bo kiedyś to kurła było.

16. Caribou – Suddenly. Z jednej strony mglisty i ponury, z drugiej melodyjny i taneczny. Taki jest właśnie najnowszy muzyczny pocisk od Daniela Victora Snaitha. Ostatni raz Caribou mnie tak urzekło równo dekadę temu za sprawą „Swim„. Dobrze wiedzieć, że dalej jest w formie w odróżnieniu od innych moich indie rockowych ulubieńców. Szkoda tylko, że nie odbył się OFF Festival bo ten występ mógł być koncertem całej imprezy!

15. Fleet Foxes – Shore. Grupę Robina Pecknolda wielbię od momentu ukazania się ich pierwszej płyty w 2008 roku. I o ile pamiętam jak pozytywne emocje mi towarzyszyły przy słuchaniu debiutu „Fleet Foxes„, tak zapamiętam pozytywne wibracje z minionego roku za sprawą „Shore„. Trzeba przyznać, że 2020 to był wyjątkowo CHUJOWY rok. Jednak dzięki niesamowitej passie punktowej AC Milan i właśnie tej płycie było troszkę cieplej i milej.

14. Tame Impala – The Slow Rush. Płyta od Australijczyków była pierwszą głośną premierą tego roku. Co prawda daleko jej do „Lonerism” czy też „Currents„, ale to wciąż na tyle dobry materiał by o nim pamiętać. Kevin Parker wyrobił swój rozpoznawalny styl na którym bazuje, i to dobrze mu to wychodzi. Na najnowszej płycie Tame Impala znalazło się więcej miejsca na inne instrumenty niżeli gitary a brzmienie zespołu zbliżyło się do bardziej dream-popowego.

13. The Soft Pink Truth – Shall We Go On Sinning So That Grace May Increase? Projekt za którym stoi Drew Daniel, członek zespołu Matmos to mroczna, ambientowa propozycja, która najbardziej mi przypadła do gustu z tego typu klimatów. Przyznam, że wkręciłem się dość mocno w tą płytę w minione lato i gdy przypomniałem ją sobie parę dni temu to odzew był równie pozytywny.

12. Charli XCX – how i’m feeling now. Gdy w 2013 roku pisałem o Charli XCX to nie sądziłem, że Brytyjka zrobi taką karierę w świecie muzyki. Lubię takie zaskoczenia, gdyż w jakimś sensie dołożyłem swoją małą cegiełkę do promocji tej artystki. Charlotte Emma Aitchison radzi sobie doskonale, czego przykładem jest jej ostatni album. Świetne, nowoczesne i melodyjne kompozycje idealnie układają się z puszczonym przez autotune wokalem artystki. „how i’m feeling now” to pop najwyższych lotów, który warto znać.

11. Destroyer – Have We Met. Wspominając tą płytę na blogu w lutym zeszłego roku, zastanawiałem się czy będę ją pamiętał w momencie robienia listy podsumowującej. PAMIETAM! I Oto tego efekt, o włos a weszłaby do TOP 10. Chociaż w przypadku moich list (zawsze to wspominam) to różnica między miejscem 17 a 12, czy też 9 a 11 jest znikoma. Jednak trzeba przyznać, że Daniel Bajer wciąż potrafi tworzyć dobre kompozycje i jego umiejętności nie zakończyły się na pamiętnym „Kaputt„.

10. Taylor Swift – Folklore. Pandemia Covid-19 (Nie wierzę, że pisze o tym GÓWNIE nawet tutaj) zmusiła wielu artystów do pozostania w domu. Efekty tego były różne. Od bawienia się w łańcuszki typu Hot16Chellange po nagrywanie nowej muzy w zaciszu swego domu. Pozytywnym efektem kwarantanny z pewnością jest album „Folklore” od Taylor Swift. Gwiazda POP postanowiła nagrać indie folkowy album przy pomocy speca w tej materii Bon Ivera. Efekt? Dzieło zbliżone mocą i emocjami do „For Emma, Forever Ago„.

9. Grimes – Miss Anthropocene. Najbardziej kosmiczna płyta minionego roku. W sumie czego się spodziewać od żony Elona Muska? Grimes potwierdza formę na najnowszym albumie, który zachwyca zarówno od strony wokalnej jak i dźwiękowej. Osobiście przypadł mi najbardziej do gustu singiel „Violence„, który jest pewnego rodzaju wisienką na torcie. Oczywiście album broni się jako całość równie świetnie, gdyż dostajemy tutaj Grimes pod różnymi postaciami. Jednak, gdyby miał wskazać drogę Kanadyjce to kazałbym jej nagrywać takie utwory jak wspomniane „Violence„.

8. The Flaming Lips – American Head. Czasami najprostsze rozwiązanie bywa najlepsze. Udowadnia to hiper grupa z Oklahomy, która postanowiła powrócić do starego stylu. Po długiej podroży pełnej muzycznych eksperymentów i wielu dziwności Wayne Coyne stwierdził, że powróci do tego co grali na pamiętnym „The Soft Bulletin„. I był to strzał w dziesiątkę, bo na takie Flamig Lips wszyscy czekali!

7. Nothing – The Great Dismal. Wałkowałem ten album praktycznie cały grudzień. Nie rezygnowałem z niego nawet dla świątecznych piosenek, które gdzieś tam zawsze towarzyszą przy ubieraniu choinki czy też myciu auta. Za sprawą Nothing ponownie zatęskniłem za brzmieniem ciężkich i przesterowanych gitar. W końcu „The Great Dismal” to potwierdzenie, że shoegaze ma dalej sens. Generalnie grupa Domenica Palermo dobrze idzie w post-rockowych brzmieniach, czego doskonałym jest przykładem ich tegoroczna płyta.

6. Moses Sumney – Græ. Artysta o ghańskich korzeniach daje popis swojej wielostronności. Czego tutaj nie ma? Soul, art-pop, jazz, folk, r’n’b, szczypta awangardy. Porównania do D’Angleo nie bezzasadne, ale też nie ma co przesadzać. Czuć na tym krążku, jak i na poprzednich, że facet ma dryg to muzyki i dobrze mu te kombinowanie wychodzi. „Græ” to sporo materiału to nadrobienia jeżeli nie słyszeliście, ale warto bo wciąga.

5. King Krule – Man Alive! To co zrobił młody Brytyjczyk na pamiętnym z 2017 roku „The Ooz” było sporym sukcesem. Tegoroczny album nie przebija tego sukcesu, ale też nie zniża poziomu. Rudzielec, który powiedział „NIE” Kanye Westowi ponownie penetruje mroczne i mgliste tereny Londynu tworząc klimat tak gęsty, że można kroić go nożem. Archy Ivan Marshall ponownie miesza gatunki, raz śpiewa, raz rapuje, bawi się stylami i formami. Tego typu eksperymenty wychodzą mu dobrze i co najważniejsze stały się jego znakiem rozpoznawalnym.

4. Run The Jewels – RTJ4. Czwartą część RTJ, El-P zapowiadał już od dłuższego czasu. Płyta w końcu pojawiła się wraz z zamieszkami spowodowanymi śmiercią George’a Floyda. I był to bardzo dobry moment, gdyż zwrotki Killer Mike’a nabrały głębszego i większego wydźwięku niż zwykle. Nie od dziś wiadomo, ze raper z Atlanty udziela się na co dzień politycznie i komentuje sprawy bieżące Ameryki, zwłaszcza segregacji rasowej i problemu przemocy wobec Afroamerykanów. Jednak i bez tej głośnej otoczki album sam w sobie jest wyśmienity. Run The Jewels to gwarancja jakości, która nigdy nie zawodzi. Czwarta płyta z rzędu (co prawda po dłuższej przerwie) a oni wciąż potrafią człowieka wciągnąć.

3. U.S. Girls – Heavy Light. Meghan Remy nie zwalnia tempa. Po wyśmienitym „In A Poem Unlimited” artystka z Toronto wydaje równie świetne „Heavy Light„. Kanadyjka lawiruje pomiędzy gatunkami muzycznym, cieszy ucho melodyjnością a rozum bogactwem nawiązań i inspiracji, które jest w stanie wyłapać każdy. Mi ta propozycja wyjątkowo przypasowała, gdyż lubię tego typu podejście do muzyki pop. Z jednej strony prosto, melodyjnie i zwyczajnie – każdy tego posłucha. Z drugiej jednak strony nieszablonowo, inaczej i z bogatym wachlarzem inspiracji. Istotne jest także to, że by odkryć tego typu płytę to trzeba jednak siedzieć w niezalu, bo w radiu tego nie zagrają.

2. Jessie Ware – What’s Your Pleasure? W 2020 nie było lepszego popu niż ten zaprezentowany przez Brytyjską wokalistkę. Jessie Ware postanowiła zanurzyć się w latach 70 i wyciągnąć to co najlepsze z muzyki DISCO, soulu i electro-popu. „What’s Your Pleasure” to wyjątkowo taneczny krążek, który nadaje się zarówno na parkiet, imprezę jak i do zwykłego codziennego odsłuchu. Omawiany longplay urzeka tutaj zarówno wspaniałym głosem Ware jak i samą produkcją. Pulsujące dźwięki „Spotlight” czy też tytułowego „What’s Your Pleasure” wprowadzają nas w klimat płyty, który przywołuje namyśl najlepsze pozycje z dyskografii Kylie Minouge czy też Madonny.

1. Perfume Genius – Set My Heart On Fire Immediately. O najnowszej płycie Perfum Geniusa pisałem w maju opisując muzyczne premiery miesiąca. Przyznam, że trochę mam wyrzuty sumienia, że najlepszy album minionego roku opisałem trochę po macoszemu. Dlatego to dobry moment by królowi oddać to co królewskie. Michael Alden Hadreas nagrał najlepszy krążek w 2020 moim zdaniem z kliku powodów. Po pierwsze to najbardziej emocjonalna pozycja zarówno w jego całej dyskografii, jak i w ogóle całego poprzedniego roku. Amerykański wokalista łapie za serce i ściska za sprawą swoich osobistych i intymnych tekstów. Po drugie to jego najbardziej dojrzałe dzieło. Słychać jak wokalista się rozwija, zwłaszcza kiedy odpalimy sobie debiut „Learning” z 2010 roku i porównamy z tegorocznym longplayem. W końcu od tego momentu minęła już dekada! „Set My Heart On Fire Immediately” zachwyca słuchacza także muzycznie. Hadreas nie zamyka się w jednym gatunku, rozbudowując swoje brzmienie. Znajdziemy tutaj zarówno garażowe gitary, jak i smyczki i instrumenty klawiszowe prowadzące nas w stronę muzyki klasycznej. Najnowsza płyta od Perfume Genius to emocjonalna bomba, która została zabarwiona mnogością instrumentów, brzmień i sposobów śpiewania. To jedna z tych płyt o której pamięta się latami.

Run The Jewels nie zwalnia tempa – recenzja „RTJ4”

Premiera „RTJ4” zbiegła się w tym roku z dość głośną i kontrowersyjną sprawą zabójstwa George’a Floyda przez policjanta w USA. W pewnym sensie akcja „Black Lives Matters” i zamieszki w USA związane z wcześniej wspomnianym zabójstwem, pomogły najnowszej płycie raperskiego duetu osiągnąć lepsze wyniki. W końcu nie od dziś wiadomo, że Killer Mike mocno angażuje się w politykę i sprawy rasistowskich zachowań. Dlatego też, płyta ta stała się w pewien sposób głosem niezadowolenia amerykańskiej (ale nie tylko) społeczności. Jednak czy to jedyna zaleta tego krążka?

Z całą pewnością NIE. Co prawda okoliczności w jakich się ukazała, sprawia, że zapisze się w annałach historii i będzie „albumem społecznie ważnym”. Jednak i bez tego longplay ten broni się doskonale. Killer Mike i EL-P ponownie odwalają kawał dobrej roboty. To już ich czwarty wspólny album, i każdy z wcześniejszych był strzałem w dziesiątkę. Tutaj ponownie wszystko jest dopieszczone w każdej sekundzie.

El-P postawił na mocne, pulsujące i konkretne beaty, które robią robotę. Już od pierwszych taktów „yankee and the brave” wiemy, że będziemy obcować z soczystymi podkładami. W „never look back” i „goonies” mamy do czynienia z zabawą z elektroniką, która przeobraża się w transowe klimaty niczym wyjęte z The Chemical Brothers. Z kolei w „the ground below” czy też „walking in the snow” postawiono na dźwięk perkusji i gitarowych przesterów. W końcowym „a few words for the firing squad” usłyszymy sporo saksofonu, jednak to podkłady w „ohh la la” oraz „pulling the pin” są w mojej liście ulubionych. Całkiem możliwe jest tak dlatego, że w pierwszym maczał palce DJ Premier, a w drugim Josh Homme (Ok droczę się, to o nich chodzi!).

A co u Killer Mike’a spytacie? Już spieszę z odpowiedzią. Koleś jest niesamowity z tą swoją nawijką. Już pomijając jego złość, którą czuć i zaangażowanie to warto po prostu wsłuchać się w jego technikę doboru słów i sposób ich wyrzucania z siebie. Raper z Atlanty jest niczym wyrzutnia pocisków, które zawsze trafiają do celu. Szczerze powiedziawszy nie sądziłem, że jego rapowanie będzie wciąż na mnie działać. W końcu każda formuła w pewnym momencie się wypala. Jak widać, Killer Mike wciąż ma to coś. El-P co prawda też potrafi w te klocki, jednak jest tutaj raczej postacią drugoplanową (Nie licząc oczywiście kapitalnej muzyki).

Podsumowując „RTJ4” to wyjątkowo dobry album, który nie zależnie od zabójstwa Floyda i tak zyskałby wysokie oceny. El-P ponownie serwuje nam świetne, rozbudowane i różnorodne beaty. Killer Mike natomiast bierze na siebie warstwę liryczną i też daje radę. Mocna pozycja, obowiązkowa dla każdego słuchacza. Ocena: 9/10.