Retro podróż po Nowym Jorku – recenzja „Only God Was Above Us” Vampire Weekend

Ok, na początek chwila prawdy. Muszę przyznać, że nie byłem nigdy wielkim fanem Vampire Weekend. Pamiętam doskonale jak zaczynali albumem „Vampire Weekend” w 2008 roku i wydawali mi się kolejnym zespołem z tego miasta ze Statuą Wolności, który plumka na tych swoich gitarach a perkusję mają tak okrojoną, żeby łatwo można było ją spakować do bagażnika samochodu… Nie zrozumcie mnie źle, sama w sobie płyta była ok, miała swoje momenty. Jednak w tamtym momencie już ten cały indie rock lat 00 po prostu umierał. Podobne odczucia miałem przy premierze kolejnego albumu „Contra„.

W 2013 roku ukazał się „Modern Vampires of the City” i przez wielu zagranicznych dziennikarzy został okrzyknięty albumem roku. Dla mnie jednak to była zbyt posunięta teza, gdyż ten krążek na wielu płaszczyznach nie był tak dobry jak o nim mówiono. Swoje myślenie zmieniłem o grupie dopiero 6 lat później, przy okazji premiery „Father of the Bride” w 2019 roku. Płyta była jak najbardziej OK, choć nie poświęciłem jej zbyt wiele czasu w tamtym okresie.

I tutaj pojawia się „Only God Was Above Us„, które od momentu zapowiedzi w postaci singla „Capricorn” urzekło mnie swoją retro formułą. Ci kolesie na prawdę kochają swoje miasto, skoro poświęcają mu każdy swój album. W teledysku ukazują nam się jeszcze wieże WTC, jakieś stare urywki parad, ulicznego grania w bejsbol i starych blokowisk. Na całej płycie jest tego jeszcze więcej. Już sama okładka to stare zdjęcie nowojorskiego metra autorstwa Stevena Siegela, a tytuł, który pojawia się na pierwszej stronie gazety to cytat osoby, która przeżyła katastrofę samolotu linii Aloha Airlines w 1988 roku.

Poza samą retro stylistyką płyty największe wrażenie robi na mnie brzmienie „Only God Was Above Us„. Wystarczy wsłuchać się w te szaleńcze połączenia w utworze „Connect„, gdzie dziko tańcuje z sobą werbel z pianinem. Otwierający całość „Ice Cream Piano” zaczyna się niczym ballada, by z czasem przeistoczyć się w typową chaotyczną indie rockową jazdę bez trzymanki. „Classical” uwodzi nas saksofonem, wspaniałą linią basu i tymi jazgotliwymi gitarami przywołując namyśl jazzowe jam session. Najbardziej w ucho wpada jednak singlowy „Capricorn„. Do tego stopnia, że już od ponad dwóch miesięcy chodzi mi po głowie i cały czas go nucę. Flamencowo zaczynająca się „Pravda” z czasem próbuje dźwiękowo naśladować leśne ptaki. Całość kończy blisko 8-minutowe „Hope„, które wydaje się być muzyczną kontynuacją utworu „Capricorn„.

Lirycznie ta płyta także ma wiele do zaoferowania. Wydawać by się mogło, że to będzie sentymentalna podróż po Nowym Jorku i wspominanie starych kawiarenek i barów. Nic bardziej mylnego. Ezra Koening porusza tutaj wiele ważnych, zarówno uniwersalnych jak i współczesnych kwestii. W pierwszym utworze, który wydaje się być opisem kłótni damsko-męskiej pada bardzo trafne stwierdzenie: „We’re all the sons and daughters of vampires who drained the old world’s necks„. Kolejny „Classical” to z kolei postawienie się tradycjom, które nie zawsze mają dobry wpływ. Generalnie sporo miejsca Koening poświęca tutaj wszelakim konfliktom między ludzkim. Zarówno pod względem pochodzenia, wieku jak i płci. Co w zasadzie nie dziwi, w końcu Nowy Jork to ogromny tygiel kulturowy. W „Gen-X Cops” odnosi się różnic generacji śpiewając „Each generation makes its own apology„, a poruszający kwestie egzystencji „Preps-School Gangsters” ładnie podsumowują słowa: „Somewhere in your family tree, there was someone just like me„.

Podsumowując, jest to najlepsza płyta w dorobku Vampire Weekend. „Only God Was Above Us” to wspaniała retro podróż po Nowym Jorku (Dla mnie tym wspanialsza, gdyż nie dawno taką odbyłem za sprawą gry GTA IV i serialu „Seinfield„) pełnego różnych kultur, różnic i tradycji. Lirycznie i muzycznie jest to najdojrzalszy album nowojorczyków, dlatego też można już zasłużenie ich nazwać Klasyką Indie Rocka. Ocena: 9/10.

Ocena: 4.5 na 5.

Turnus nad Bałtykiem z grupą Coals – recenzja płyty „Sanatorium”

Coals, czyli duet tworzony przez Katarzynę Kowalczyk i Łukasza Rozmysłowskiego powraca z najnowszym, trzecim w zestawie albumem długogrającym pt. „Sanatorium” i jest to ich pierwszy krążek nagrany w ojczystym języku. Co prawda grupa już od jakiegoś czasu nagrywa w języku polskim (co uważam, za dobre posunięcie) jednak dopiero teraz pojawia się taka pierwsza płyta po „docusoap” z 2020 roku oraz „Tamagotchi” z 2017.

Swoją mini-recenzję zacznę dość nietypowo, od minusów. A więc, to tylko 35 minut materiału…. Czemu tak krótko? Dla porównania debiut trwał 50 minut a „docusoap” prawie 40 minut. Ten materiał jest stanowczo za dobry, by trwał ledwo ponad pół godziny. I to w zasadzie jest jedyna rzecz, której mogę się czepiać w odniesieniu do „Sanatorium„.

Na prawdę jestem pod zdumieniem jak Coals pięknie dojrzewa muzycznie. Co prawda grupa od dłuższego czasu robi furorę w kraju jak i ZAGRANICOO. Na rodzimym rynku większość ich kojarzy z współpracy z Żabsonem i ogólnym romansem z hip-hopem. Jednak na dobrą sprawę Coals ma znacznie więcej do zaoferowania niż rapowe inspiracje i kolaboracje. Duet nie zamyka się na żaden gatunek i to udowadnia najnowszy album. Gdyby określić go jednym muzycznym stylem? Nie da się. Przecież tutaj mamy za równo pop, jak indie, techno, muzykę elektroniczną, wspomniany rap oraz wszelkie podgatunki. Można za to jednym słowem określić klimat tej płyty a jest nim słowo MELANCHOLIA.

Takie też są teksty Kachy Kowalczyk. Mocno oniryczne, senne, melancholijne. Wyśpiewane głosem jakby gdzieś z dołu. I wspominające o pustych drogach, asfaltowych jeziorach i kurortach z lat 90. W tym miejscu ponownie pochwalę decyzję o śpiewaniu w rodzimym języku, gdyż takowe wydaje się jednak trudniejsze w kontekście pisania dobrych tekstów. A te stoją na wysokim poziomie. Pojawia się jeden występ gościnny nijakiego Huberta, który całkiem nieźle rapuje w utworze „primabalerina„.

Podsumowując, trzeci pełny album Coals to perełka w ich dyskografii. Świetna, klimatyczna, dojrzała płyta z mocno melancholijnymi melodiami i tekstami. Być może nie działa uzdrowiskowo jak sanatorium, ale odwołuje się do specyficznego klimatu kurortu uzdrowiskowego, który swoje najlepsze lata ma już za sobą. Ocena: 8/10.

Ocena: 4 na 5.

Zimowy zestaw – Przegląd płyt z I kwartału roku

Sprawdźmy co tam było słuchane na początku roku. Nie było może tego dużo, ale znalazło się kilka muzycznych perełek. Okazuje się, że tegoroczna zima wcale nie była taka najgorsza i poza rekordowo wysoką temperaturą miała także wiele do zaoferowania na muzycznym rynku.

Tomasz Makowiecki – Baialando. Były uczestnik „Idola” (Ta łatka pewnie zostanie z nim na bardzo długo) przypomniał o swoim istnieniu po długiej przerwie. Jego ostatni album „Moizm” został wydany w 2013 roku, czyli 11 lat temu! W muzyce to epoka. Ów album był ówczesnym zerwaniem artysty z mainstremowym popem i twarzą Makowieckiego jadącego na sukcesie z pierwszej edycji Idola. Makowiecki postanowił pójść w indie-pop i muzykę elektroniczną, co okazało się dobrym ruchem. Bo to była zdecydowanie lepsza i ciekawsza muzyka od tych idolowych popłuczyn, które serwował od dekady. Podobnie ma się sprawa z „Baialando„, która utrzymuje się w nurcie muzyki elektronicznej, french-indie i alternatywy. Miłe dla ucha, nieśpieszne melodie kojarzą się z dokonaniami The Chromatics, The Clientele czy też Galaxie 500. W moim odczuciu to zdecydowanie lepsza płyta, niż „Moizm„. A takie utwory jak „Jadę metrem” czy „Nie ma nas” zostaną ze mną na dłużej. Ocena: 7/10.

Ocena: 3.5 na 5.

Kali Uchis – ORQUIDEAS. Artystka o kolumbijskich korzeniach nie spoczywa na laurach, gdyż niespełna rok po wydaniu świetnego „Red Moon in Venus” wydaje kolejny, czwarty w kolejności album. „ORQUIDEAS” to krążek oddający hołd drugiemu domowi artystki, jakim jest kraj z Ameryki Południowej kojarzony z kawy, bananów, karteli narkotykowych, Shakiry oraz Radamela Falcao. Okładka i tytuł nawiązują do narodowego kwiatu kraju, płyta jest śpiewana w języku hiszpańskim a brzmieniem mocno stylizuje się muzyką Ameryki Południowej. Brzmi to nieco sztampowo, ale efekt jest niesamowicie klimatyczny. Kali Uchis udało się uchwycić bardzo zmysłowego i sensytywnego ducha muzyki r’n’b tworząc bardzo równy i stojący na wysokim poziomie album. Wystarczy wsłuchać się w takie utwory jak: „Como Asi?„, „Munekita” czy też „Iqual Que Un Angel” by dostrzec, że Kali Uchis ponownie dała radę. Ocena: 9/10.

Ocena: 4.5 na 5.

Idles – TANGK. Przyznam, że Brytyjczycy swoim piątym albumem zaskoczyli mnie. Spodziewałem się mocnego, gitarowego, niemalże punkowego brzmienia do jakiego przyzwyczaił mnie ten zespół. A tutaj pierwszy utwór „IDEA 01„brzmi jak jeden utworów Radiohead czy też The Smile. W sumie nie ma w tym nic dziwnego, jeżeli zobaczymy, że płytę produkował Nigel Godrich, który wcześniej maczał swoje palce w dziełach zespołu Thoma Yorke’a. Super, że Joe Talbot i ekipa eksperymentują i próbują nowych brzmień, gdyż zwyczajnie potrafią w te klocki. Dla fanów starego Idles też znalazło się tutaj miejsce, gdyż parę utworów w tym „Gift Horse” z powodzeniem odnalazłby się na poprzednich krążkach grupy. To na prawdę kawał porządnej muzyki, widzimy się pewnie na liście rocznej. Ocena: 9/10.

Ocena: 4.5 na 5.

Future Islands – People Who Aren’t There Anymore. Nie wiem czy słuchał tej płyty król Szwecji, ale zdecydowanie powinien, jeżeli lubi muzykę w klimacie synth indie-popu. Ogólnie dla Future Islands jest to już 7 długograj w ich dyskografii i słychać na nim, że wiedzą o co chodzi w tym biznesie. „People Who Aren’t There Anymore” to melodyjny zestaw indie-popowych piosenek, które momentami nawiązują dla lat 80 jak chociażby utwór „Deep In The Night„. Jednak retrostylistyka nie jest regułą, gdyż generalnie w większej części płyty grupa stawia na gitarowo-perkusyjne rozwiązania jak chociażby w „Give Me Ghost Back” czy „The Tower„. Przyznam, że sporo spędziłem czasu z tą płytą grając jednocześnie w Heroes III i teraz gdy po czasie wracam do tych brzmień to mam przed oczami Harpie, Troglodytów i inne mityczne stworzenia… Nie zmienia to jednak faktu, że najnowsza pozycja od Future Islands jest jak najbardziej OK. Ocena: 7/10.

Ocena: 3.5 na 5.

Mannequin Pussy – I Got Heaven. Indie rockowa grupa z Filadelfii jest już na scenie od dekady i w tym czasie wypuściła cztery krążki. Najnowszy, wydany po blisko pięciu latach przerwy to prawdziwy wulkan energii. Jest grunge’owo (co w obecnym czasie można określić jako płynięcie z prądem), bardzo głośno i krzykliwie. Jednak przy tym całym hałasie zachowały się melodie, wystarczy wsłuchać się w taki „Nothing Like” czy też „Loud Bark„, który jest chyba moim ulubionym utworem na płycie. Generalnie grupa bardzo dobrze operuje brzmieniem gitar i potrafi wciągnąć słuchacza. Przyznam, że po pierwszym odsłuchu nie byłem w drużynie Mannequin Pussy. A teraz szukam jakiegoś info w sieci, czy będą w tym roku grać koncert gdzieś w Polsce. Ocena: 8/10.

Ocena: 4 na 5.