Podsumowanie dekady. Najlepsze płyty z lat 2011-2020 część 1

Okazuje się, że w swojej ponad 10 letniej działalności blogerskiej, nigdy nie stworzyłem listy podsumowującej dekadę. Głównym powodem jest z pewnością fakt, że blog powstał w 2007 roku i ciężko byłoby się cofnąć o 7 lat, gdy było się jeszcze dzieckiem by pisać o takich płytach jak „Kid A„, „Verspertine” czy też „The Glow Pt.2„. Nie mniej nadrabiam teraz tą zaległość podsumowując minioną dekadą. Lata 2011-2020 to okres, który dość dobrze ogarnąłem pod kątem muzycznym. Jednak nie mam zamiaru bawić się w ustawianie płyt na poszczególnych miejscach. Szczerze to absolutnie nie wiem co miałoby być moim numerem jeden i boję się, że różnica pomiędzy podium a miejscami takimi jak chociażby 13, 27 czy 32 byłaby znikoma a może i zerowa. Dlatego postanowiłem na wyróżnienie 60 tytułów, które uważam za najlepsze z mijającej dekady. Ta lista to esencja muzyki z tego okresu, którą powinno się znać.

A$AP Rocky – AT.LONG.LAST.A$AP (2015). Rakim Nakache Mayers, znany szerzej jako A$AP Rocky przeszedł w minionej dekadzie ciekawą drogę rozwoju. Debiutował kapitalnym mixtape’em „Live. Love. A$AP” w 2011 roku. Dwa lata później ukazał się pełen hitów debiut „LONG.LIVE.A$AP„. Jednak dla mnie najlepszym jego krążkiem jest wydany w 2015 roku „AT.LONG.LAST.A$AP„, który dopełnia trylogię. To najbardziej dojrzały i przemyślany album w jego karierze. Pod względem produkcyjnym oraz zwrotek Rakima przewyższa resztę. Poza tym do współpracy zostali zaproszeni ciekawi goście w postaci Roda Stewarta, Miguela, Marka Ronsona, Lil Wayne’a czy też Kanye Westa.

Arctic Monkeys – AM (2013). Co prawda arktyczne małpy już od dłuższego czasu przechodził metamorfozę. Już w 2009 roku za sprawą Josha Homme’a nabrali cięższego brzmienia na albumie „Humbug„. Pewnego rodzaju kontynuacją było „Suck It and See” wydane dwa lata później. Doskonałość przyszła dopiero na „AM„. Brytyjczycy tutaj ładnie połączyli gatunki od black metalu po bardziej taneczne rytmy soulu czy też R’n’B. Melodie Velvet Underground połączyły się z riffami Black Sabbath, a całość została dopieszczona różnymi detalami jak choćby chórki Josha Homme’a, który stwierdził, że to „mocno taneczny i seksowny album”. Longplay z 2013 roku stał się nowym otwarciem dla grupy, który porzucił łatkę indie rockowej gwiazdy z epoki New Rock Revolution na rzecz ulizanych fryzur, motocykli i skórzanych kurtek oraz grania uwodzicielskiego rocka.

Beyonce – Lemonade (2016). Miniona dekada była mocno owocnym czasem dla żony Jaya Z. Zarówno „4” jak i „Beyonce” to fajne krążki, ja jednak postawiłem na „Lemonade” wydane w 2016 roku. Artystka ponownie śpiewa o czarnym feminizmie oraz o problemach Afroamerykanek. Muzycznie sampluje folk oraz łącząc ze sobą bluesa z r’n’b. Na płycie świetnie się odnaleźli zarówno Jack White jak i Kendrick Lamar oraz James Blake. Można prywatnie nie lubić małżeństwa Curtisów, lecz trzeba przyznać, że Beyonce jest jak wino. Im starsza, tym lepsza.

David Bowie – Black Star (2016). Ta płyta to niezwykłe i idealne pożegnanie się z Światem Davida Bowiego. No cóż, artysta nietuzinkowy, naznaczony przez kosmos zafundował niespotykane doznania swoim fanom i nie tylko. Nie jest to z pewnością jego najlepsza płyta w dyskografii, lecz trzeba zaznaczyć, że jedna z najważniejszych. 2 dni po premierze „Black Star” David Bowie nie umarł, lecz powrócił do swojego Świata. Oczywiście miało to największy wpływ na popularność krążka, ale dla mnie i tak byłby numerem jeden tamtego czasu. Ostatni materiał Bowiego zgromadzony na tym wydawnictwie potrafi sam się obronić.

Car Seat Headrest – Twin Fantasy (2018). W sumie ciekawa sprawa z tym albumem. Pierwotnie ukazał się w 2011 roku, jednak zespół dzięki niemu nie zrobił kariery a sam krążek zaginął w czeluściach internetu. W 2016 roku za sprawą „Teens of Denial” o grupie z Leesburg w stanie Virginia zrobiło się głośno. W zasadzie stali się nowymi gwiazdami indie rocka i ulubieńcami Pitchforka. Dlatego też przypomnieli sobie o zapomnianym już krążku „Twin Fantasy” i postanowili go odświeżyć. Był to oczywiście strzał w dziesiątkę, gdyż materiał na „Twin Fantasy” okazał się na tyle dobry, że o zespole ponownie zrobiło się głośno. Wspaniały, energiczny i wciągający indie rock zachwyca niczym Modest Mouse czy Pavement za swoich najlepszych lat.

Cloud Nothings – Attack On Memory (2012). Pozornie to tylko 8 utworów, ale ile w tym energii. Grupa z Cleveland w Ohio na wysokości swojego trzeciego albumu osiągnęła doskonałość. „Attack On Memory” to najlepsza rzecz jaka się przytrafiła muzyce gitarowej w minionej dekadzie. Mocne, punkujące brzmienie zahaczające momentami o screamo-hardcore to nie muzyka o którą można by ich podejrzewać, gdy zobaczymy jak chłopaki prezentują się na co dzień. Pozory mylą, bo kolesie ostro dają czadu. Dalsze ich albumy były również udane, ale nigdy więcej nie osiągneli tego samego poziomu co na krązku z 2012 roku. Dlatego też jest tak unikalny. Aha, wspominałem, że nagrali wspólną płytę z Wavves? Każdy kto ma sztamę z Nathanem Williamsem, ma ją też z ekipą Paweuu Alternativ Blog.

Chance The Rapper – Coloring Book (2016). Chancelor Johnathan Bennett znany jako Chance The Rapper może uznać za minioną dekadę za udaną. Od momentu ukazania się jego pierwszego mixtape’u „10 Day” w 2012 roku u rapera słychać był nieustanny wzrost formy. Wydany rok później „Acid Rap” zwrócił wszystkie oczy środowiska na jego osobę, jednak to „Coloring Book” z 2016 wydaje mi się jego najbardziej kompletnym materiałem. Jak sugeruje nazwa jest tutaj kolorowo, zwłaszcza od zestawu gości, którzy się udzielają: Kanye West, Lil Wayne, 2 Chainz, Young Thug, Future czy też Justin Bieber. Jednak na to, że widzimy różne barwy słuchając tego krążka miał  największy wpływ dźwięk podkładów. A te są świetne. Umiejętne samplowanie plus rozbudowana produkcja tworzą wysokiej jakości produkt, który został doceniony przez krytyków i fanów.

Chromatics – Kill For Love (2012). Zespół z Portland w minionym wieku to ulubiona pożywka dla twórców filmowych i serialowych. Piosenki Chromatics usłyszeliśmy m.in. w „Drive„, „Taken 2„, „Bates Motel„, „Mr. Robot„, „Gossip Girl” czy też „13 Reasons Why„. David Lynch poszedł nawet o krok dalej i w nowym sezonie Twin Peaks, Ruth Redelet z ekipą występowała na żywo na scenie The Bang Bang Bar. Słuchając „Kill For Love” nie mam żadnych wątpliwości dlaczego tak się dzieje. Hipnotyczna, momentami psychodeliczna a zarazem melodyjna muzyka zespołu idealnie pasuje do klimatycznych ujęć filmowych. Album z 2012 roku to idealny soundtrack zarówno do samotnych, nocnych przejażdżek samochodem jak i spotkań przy piwie. Zespół zgrabnie tutaj miesza elektroniczny synth-pop z elementami dream popu i indie rocka. Nikt w minionej dekadzie nie grał tak klimatycznie muzykę electro od przedstawicieli wytwórni Italians Do It Better.

D’Angelo and The Vanguard – Black Messiah (2014). Michael Eugene Archer nie rozpieszcza swoich fanów. Jego muzyczne wydawnictwa ukazują się raz na dekadę, jednak jak już się ukażą to są to SZTOS ALBUMY. „Black Messiah” w mojej ocenie był najlepszym longplayem 2014 roku. Pulsujące rytmy R’n’B łączą się z niesamowitym wokalem D’Angelo. Już pierwsze dźwięki „Ain’t That Easy” sugerują, że mamy do czynienia z czymś wielkim. I tak jest w rzeczywistości bo „Black Messiah” to płyta wybitna i ważna dla gatunku. Mam nadzieję, że na kolejny krążek artysta nie będzie kazał czekać 14 lat! Jednak jeśli miałby być takim samym złotem, to mogę czekać kolejną dekadę.

Deafheaven – Ordinary Corrupt Human Love (2018). Nikt tak nie grał w minionej dekadzie blackgaze jak właśnie grupa z San Francisco. Co prawda na pomysł połączenia black metalu i shoegaze był Neige, jednak to amerykanie udoskonalili gatunek do perfekcji. Równie dobrze w tym miejscu mógł się znaleźć krążek „Sunbather” czy też „New Bermuda„, ja jednak postawiłem na OCHL z prostego powodu – żadnej innej płyty grupy nie wałkowałem tak często jak właśnie tej z 2018 roku. George Clark i epika na omawianym longplayu raz rozpierdzielają głośniki za sprawą takich utworów jak „Honeycomb” czy też „Canary Yellow„, a raz wprowadzają w błogi stan przy pomocy „Worthless Animal” czy też „Near„. Dla mnie to idealna mieszanka emocji, dzięki której otrzymujemy blisko godzinny seans gitarowej poezji.

Destroyer – Kaputt (2011). Na wysokości dziewiątego krążka Dan Bejar i ekipa osiągnęli swoje opus magnum. Krążek „Kaputt” dziesięć lat temu był jednym z najmocniej hajpowanych dzieł w świecie muzycznego niezalu i indie rocka. Hajp właściwy, gdyż jak widzimy po upływie dekady płyta jest dalej ceniona. Co prawda kanadyjska grupa za sprawą „Have We Met” z 2020 roku ponownie potwierdziła, że w rejonie robienia indie-popowych produkcji, jednak to „Kaputt” było kamieniem milowym w ich twórczości.

Drake – Take Care (2011). To była zdecydowanie dekada Aubreya Grahama. 5 długograjów, 2 kompilacje, 2 EP-ki i 4 mixtape’y – robi wrażenie, prawda? Niestety ilość nie zawsze idzie z jakością. Na szczęście teza ta nie tyczy się drugiego albumu rapera, który uważam za jego opus magnum. Raper z Kanady daje tutaj popis przede wszystkim dzięki swoim raperskim smętom, które stały się jego znakiem rozpoznawczym. Wystarczy się wsłuchać w te emocje w „Marvins Room” czy też „Shot For Me„. To także zdecydowanie najlepsza płyta Grahama pod względem podkładów muzycznych. Świetne, wciągające i klimatyczne beaty robię robotę.

Drake – Nothing Was The Same (2013). To prawdopodobnie najbardziej singlowa i hiciarska płyta rapera z Toronto. Wystarczy rzucić okiem jakie klasyki tutaj się znalazły: „Started From the Bottom„, „Hold On, We Are Going Home” czy też „Worst Behavior„. Album Drizzego robi wrażenie. W 2013 roku był to mój numer 1 jeżeli chodzi o wydane krążki. Teraz bym płytę umieścił nieco niżej, ale wciąż na tyle wysoko by o niej wspomnieć w moim podsumowaniu dekady. Ta muzyka po prostu na to zasługuje.

Drake – If You’re Reading This, It’s Too Late (2015). Każde nowe wydawnictwo od Drake’a to wydarzenie, wiadomo. Jednak jak popatrzę na sprawę szerzej, to ostatni raz tyle sprzecznych emocji oraz uzasadnionych zachwytów wywołał w 2015 roku za sprawą tego mixtape’u. Świetne beaty, jeszcze świetne wersy Grahama. To wszystko na tym 17-trackowym wydawnictwie. W pewnym sensie była to nowa, świeża odsłona rapera, która w tej skali już nigdy się nie powtórzyła.

Frank Ocean – channel ORANGE (2012). Wielu uważa, że to „Blonde” jest albumem ważniejszym i lepszym. Niestety nie mogę się z tym zgodzić z prostego powodu. Bo o ile „Blonde” podobało mi się, to jednak na przestrzeni czasu częściej wracał do „pomarańczowego kanału”. Frank Ocean na tym krążku na nowo zdefiniował muzykę r’n’b i nagrał longplay wyśmienity, ważny i wpływowy. Każda sekunda tego wydawnictwa to miód na moje uszy. Ocean wzrusza, bawi, cieszy serducho i ucho zarazem. Co więcej, gdy go słucham to przypominają mi się pamiętne kawalerskie wakacje 2012 w ŁEBIE, także wiecie – album z podwójnym dnem.

Grizzly Bear – Painted Ruins (2017). Nowojorski zespół indie-rockowy to gwarancja jakości. Moje uwielbienie dla bandu ciągnie się od „Veckatimest„. Wtedy zachwycili mnie po raz pierwszy i robią to za każdym razem, gdy wydają nową płytę. Album z 2017 roku to idealna mieszanka ładnych melodii i ambitnych kompozycji. Ulubiony track z „Painted Ruins„? Zdecydowanie „Three Rings” – tyle fajnych rzeczy tutaj się dzieje. Jednak gdy wsłuchamy się w całość również wyłapiemy wiele różnorodności.

Grimes – Visions (2012). Żona Elona Muska – najbogatszego człowieka Świata miała udaną dekadę. I nie chodzi mi głównie o związek z amerykańskim dżilionerem, próby podbijania kosmosu oraz zakładanie rodziny. Kanadyjka wydała w mijającym dziesięcioleciu sporo dobrej muzyki. Mimo, że więcej czasu spędzałem z „Miss Anthropocene” a wiele kręgów ubóstwia jej „Art Angels” czy też „Halfaxa” to postawiłem na „Visions” od których moja przygoda z tą artystką zaczęła się na dobre. Krążek z 2012 roku cechuje się wyśmienitym doborem singli („Oblivion” czy też „Genesis„), różnorodnością materiału oraz licznymi eksperymentami (standard dla artystki) a także retromanią. Wiecie, że Grimes na tym albumie przeciera szlaki powrotu mody na lata 90? Poza tym lubię sobie wrócić do tego krążka, tak po prostu.

Grooms – Comb The Feelings Through Your Hair (2015). Nowojorski band 6 lat temu udowodnił, że indie rock ma wciąż wiele do zaoferowania. Gatunek ten jest mi bliski, gdyż to od niego wszystko się zaczęło na tym blogu. Dlatego wciąż śledzę muzyczne wydawnictwa, które starają się coś dodać od siebie do tej układanki alternatywnego gitarowego grania. Takie jest właśnie „Comb The Feelings Through Your Hair” od Grooms. Muzyka na płycie jest świeża, ciekawa i wciągająca. Fakt, prochu nie odkrywają, ale też nie jest to odgrzewany po raz któryś kotlet. Brookliński kwintet ładnie tutaj łączy dream-popowe zapędy z rozciągniętym, nieco shoegaze’owym brzmieniem gitar. Jednak z lepszych indie rockowych płyt minionej dekady, to wiem na pewno. Szkoda tylko, że ucichli.

The Horrors – Luminous (2014). Brytyjski band na przestrzeni minionej dekady mocno się rozwinął i pokazał swoją prawdziwą muzyczną wartość. Chłopaki w przyciasnych spodniach wydawali się kolejnym indie rockowym tworzywem, które po nagraniu góra trzech albumów, zawinie się do robienia czegoś innego. Okazało się, że solidnie odrobili lekcje przerabiając tony starej muzyki by nagrać bardzo dobre „Skying„. Jednak to co mieli najlepsze do przekazania ukazało się trzy lata później. „Luminous” to album kompletny, pełen wielu świetnych rozwiązań oraz nawiązujący do różnorakiej klasyki. Chłopaki ładnie poskładali te klocki tworząc album czerpiący pełnymi garściami za równo z popu jak i rocka. Taka też jest ta płyta. Z jednej strony melodyjna, taneczna opata na syntezatorach. Z drugiej natomiast nieco psychodeliczna, gitarowa, transowa.

Iceage – Beyondless (2018). Punkowi nihiliści z Danii zaczynali od mocnego, gitarowego punk rocka na „New Brigade”. Jednak każda ich następna płyta była już znacznie łagodniejsza, dostępniejsza i czerpiąc z różnych wzorów, nie tylko ostrego gitarowego grania. W ten o to sposób dochodzimy do „Beyondless” – najbardziej kompletnej i najlepszej płyty grupy. Czuć tutaj dojrzałość zespołu, który postawił na gatunkową mieszankę nie rezygnując jednak w pełni z punk rockowego podejścia. Generalnie wszystkie ich płyty mi się podobają, z tymże każda w inny sposób. Dlatego warto zapoznać się z ich całą dyskografią.

Idles Joy as an Act of Resistance (2018). Najprawdziwszy punk rock zmartwychwstał! John Talabot ze spółką nagrał jeden z najlepszych albumów gitarowych w 2018 roku. Brytyjczycy z Bristolu idealnie połączyli stary dobry protest song z nutą ironii i angielskiego humoru. Jeżeli chodzi o teksty to podejrzewam, że Idles nie mieli sobie równych w zeszłym roku tamtym czasie. Co więcej jest w tym tyle szczerości, charyzmy i świeżości, że nie pamiętam kiedy ostatni raz zachwycałem się tego typu muzyką. Idles dali mi dużo radości tym albumem i chyba o to w tym wszystkim najbardziej chodziło.

Iza Lach – Krzyk (2011). Do tej pory głowie się, co do cholery stało się z Izą Lach?!? Po wydaniu fenomenalnego albumu „Krzyk„, głośnej współpracy ze samym Snoop Doggiem (Zastanówcie się teraz, który polski artysta współpracował z tego typu gwiazdą) oraz zebraniu wielu nagród dziewczyna po prostu przepadła. Nagrała jeszcze potem innowacyjny album „Painkiller” i …. Słuch o niej zaginął. Nie wydała już nic więcej, a szkoda. Potencjał był ogromny, słychać to zwłaszcza na krążku „Krzyk„. Delikatny głos Izy łączy się tutaj z niezwykłymi kompozycjami popowymi opartymi o brzmienie syntezatorów. Urocze i sentymentalne teksty o niespełnionej miłości są jednymi z lepszych jakie ukazały się na polskim popowym rynku muzycznym w minionej dekadzie. Jednym słowem płyta świetna. Szkoda, że nie doczekaliśmy się kontynuacji…

James Blake – Overgrown (2013). Angielski producent i wokalista tworzył w minionej dekadzie najbardziej innowacyjną muzykę. Już jego debiut z 2011 roku „James Blake” robił furorę w niezalowym świecie. Jednak gdy dwa lata później zaczął podbijać także świat hip-hopu i r’n’b to wiedziałem, że coś się święci. I rzeczywiście tak było. Blake zrewolucjonizował podejście do czarnej muzy a jego śladem poszło wielu artystów. „Overgrown” okazało się kamieniem milowym dla gatunku, a mieszanie rapu z ambitniejszymi dźwiękami nabrało szerszego wydźwięku. Generalnie, miniona dekada była dobra dla hip-hopu, i to głównie dzięki takim płytom jak ta od Jamesa Blake’a.

Jessie Ware – What’s Your Pleasure? (2020). Brytyjska wokalistka już wcześniej wkupiła się w moje łaski dzięki albumowi „Devotion” z 2012 roku. I gdy wydało mi się, że artystka nie nagra już nic więcej wartego na uwagę to odpaliła petardę. „What’s Your Pleasure?” to pop idealny. Taneczny, melodyjny a zarazem ładnie łączący kropki muzycznych nawiązań. Niezwykle istotnie jest uderzenie w rytmy DISCO lat 70, co staje się coraz bardziej popularnym zabiegiem. Ware udowadnia, że można nagrywać ambitnie nie porzucając jednocześnie tej całej kiczowatej otoczki spod znaku Abby i podobnych klimatów.

Kamasi Washington: The Epic (2015). Amerykańskiego saksofonistę można śmiało określić odkryciem dekady. Nim ukazało się omawiane „The Epic” Kamasi Washington wydał swoim własnym nakładem dwa krążki: „The Proclemation” z 2007 i wydane rok później „Light of The World”. Wspomniane płyty nie przyniosły sławy artyście, dlatego też przyjęło się mówić, że „The Epic” jest debiutem artysty. Z całą pewnością jest to najlepsza rzecz jaka wydarzyła się w muzyce jazzowej ostatnich dziesięciu lat. Jest dziko, energicznie, nie przewidywalnie i z pasją. Kamasi Washington wypluwa płuca grając na saksofonie, a to wszystko przy akompaniamencie żwawej perkusji i przyjemnych dźwięków gitary. Wydawnictwo składa się aż z 3 krążków i jest to potężna dawka muzyki, którą można chłonąć bez końca.

King Krule – The Ooz (2017). Kolejna płyta w zestawieniu i kolejny potężny debiut. Archy Marshall, który ukrył się pod pseudonimem King Krule nagrał jedną z najbardziej klimatycznych płyt dekady. „The Ooz” to wędrówka po zamglonych zakamarkach Londynu w porze mocno już nieprzyzwoitej. Longplay z 2017 roku to także nie oczywista mieszanka gatunkowa, gdzie post-punk miesza się z trip-hopem, indie rockiem i punkowym jazzem. Pisząc recenzję tej płyty w czasie premiery, zakładałem, że odciśnie ono swoje piętno w historii muzyki. Tak też było, dlatego czapki z głów przed rudowłosym królem!

Kanye West – Yeezus (2013). Przyznam szczerze, że nie po drodze było mi z Kanye w minionej dekadzie. O ile jest wielkim fanem jego płyt z jeszcze wcześniejszego czasu: „Late Registration”, „808s & Heartbreak” czy też „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” to późniejsze wydawnictwa nie urywały dupy. Jednocześnie stwierdziłem, że nie może zabraknąć tak charakterystycznej postaci w moim podsumowaniu. Generalnie wszystkie jego płyty z minionej dekady oceniałem dość podobnie, dlatego postanowiłem wyróżnić tylko jedno dzieło i padło na „Yeezusa” z 2013 roku. Wydaje mi się, że to jego najbardziej innowacyjny i najoryginalniejszy krążek z tego czasu. West rapuje tutaj do surowych, okrojonych w brzmieniu i jednocześnie agresywnych beatów opartych na elektronice. Patrząc na rozmach MBDTF to decyzja by iść w tą stronę nieco zaskakuje. Jednakże gdy zdamy sobie sprawę z tego jaką postacią jest Kanye West to dochodzi do nas to, że w zasadzie to posunięcie było zupełnie naturalne.

Kendrick Lamar – good kid, m.A.A.D city (2012). Od tej płyty wszystko się zaczęło. Kendrick Lamar wkroczył dzięki niej do elity hip-hopowego świata, gdzie zajmuje miejsce do tej pory. Genialne linijki opowiadające o życiu w Compton – legendarnej dzielnicy Los Angeles łączą się tutaj z świeżym podejście do beatów. Co prawda ciemną stronę miasta aniołów znamy już z innych płyt jak chociażby „Straight Outta Compton„, jednak czy te historię mogą się znudzić? Nie przesadzę jeśli powiem, że to hip-hopowa czołówka nie tylko zachodniego wybrzeża, ale sięgająca o wiele dalej.

Kendrick Lamar – To Pimp a Butterfly (2015). Udany sequel to rzecz arcy ciężka. Nie wielu ta rzecz się udała. Do nielicznego grona na pewno można wpisać rapera z Compton. Lamar kontynuuje historię rozpoczęte na „good kid, m.A.A.D city” dodając im szerszej perspektywy i rozciągając omawiane problemy szerzej. Muzycznie także rozwinął brzmienie płyty. Sporo tutaj jazzowych klimatów, ale znajdzie się także soul, gospel czy też funk. Pod tym względem Lamar osiągnął perfekcje. Czasami złota zasada sequelu: „Wszystkiego więcej” popłaca, w tym przypadku Kendrick Lamar dał przykład jak robić to idealnie.

Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach – Karmelki i Gruz (2011). Ostatnia jak do tej pory płyta zespołu z Świebodzina to rzecz wielka. Owszem, nie jest to krążek wybitny, który zmienia polską muzykę alternatywną na zawsze. Lecz, nie było w minionym innej polskiej płyty, której słuchałbym częściej. Nazwa albumu idealnie go opisuje. Z jednej strony mamy szorstkie, ciężkie brzmienie gitarowe i dość mroczny klimat z drugiej znajdziemy tutaj wiele smacznych cukierków. Zagański i spółka potrafili tutaj zaciekawić i zaintrygować. Szkoda tylko, że tak szybko dopadło ich ŻYCIE i nie nagrali już nic nowego od tamtego czasu. Ja wciąż czekam, jakby co.

 

10 Najlepszych thrillerów minionej dekady

W kolejnej odsłonie podsumowań dekady 2011-2020 na warsztat wziąłem inny gatunek filmowy jakim jest thriller. Miłej lektury!

Blade Runner 2049 (2017, reż. Denis Villeneuve). Biorąc pod uwagę ile już kultowych filmów spierdolono przez niepotrzebne sequele, prequele i remake’y, to aż dziwi, że ten film się udało. Zasługa reżysera, który nie silił się na dorównanie pierwowzorowi czy też zrobienie takiego samego filmu, tylko lepiej. Villeneueve rozdaje tutaj karty ze swojej talii i to on ustala zasady gry. Nowa wersja „Łowcy Androidów” to przede wszystkim piękny spektakl dla oka, gdzie szerokie kadry zaciekawiają nas swoją kolorystyką. Fabuła jest wciągająca, a sam film chce się oglądać. Ryan Gosling ponownie udowadnia, że role małomównego antagonisty są jego specjalnością. Tylko szkoda, że David Bowie nie pożył trochę dłużej, bo zamiast niego otrzymaliśmy przereklamowanego Jareda Leto.

Cloverfield Lane 10 (2016, reż. Dan Trachtenberg). Młoda kobieta ulega wypadkowi samochodowemu. Budzi się w podziemnym schronie Howarda (W tej roli niesamowity John Goodman), który twierdzi, że na zewnątrz doszło do ataku chemicznego. Dziwne zachowanie mężczyzny wzbudza nieufność Michelle (Mary Elisabeth Winsted) oraz również znajdującego się w bunkrze Emmetta. Film Dan Trachtenberga przywrócił mi nadzieję, że „Cloverfield” może stać się bardzo fajną serią. W końcu tytułowy monster movie z 2008 roku był fajnym kinem. Niestety jego następca „Cloverfield Paradox” wszystko zaprzepaścił… wracając jednak do dzieła z 2016 roku. „Cloverfield Lane 10” trzyma nas w napięciu od samego początku do końca i to jest najlepsza zaleta tego filmu. Finał wyjaśnia czy Howard miał rację, i tego trochę szkoda bo chyba bym wolał pozostać w niewiedzy do końca. John Goodman przeżywa tutaj drugą młodość, a reżyser wciąż robi wszystko by nie zaczęło nam się nudzić w bunkrze wraz z zamkniętą tam trójką bohaterów.

Cosmopolis (2012, reż. David Cronenberg). Przez nowojorskie ulice przemierza biała limuzyna. W środku znajduje się młody milioner Eric Packer (Robert Pattinson), który z niepokojem obserwuje wydarzenia dziejące się na zewnątrz. Krucha sytuacja na rynku wywołuje manifestacje, natomiast spadki giełdowe pozbawiają w szybki sposób majątku głównego bohatera. Cronenberg w swoim filmie przez zastosowanie minimalizmu (większość filmu dzieje się w kabinie samochodu) postanawia w filozoficzny sposób rozpatrywać zagadnienie kapitalizmu. Film niestety zebrał słabe oceny wśród widowni, głównie z powodu niezrozumienia dzieła, oszczędności w środkach przekazu i głównej roli powierzonej nieopierzonemu Pattinsonowi, który wcześniej grał tylko wampira lalusia. Wspomniane zarzuty okazują się jednak nie trafione, gdyż reżyser w dobry sposób przenosi na ekran powieść Dona DeLillo. Film wzbudza zainteresowanie zimnym klimatem, ciekawymi postaciami pobocznymi oraz klasycznym repertuarem zabiegów kanadyjskiego filmowca. A Pattison? Po latach okazało się, że koleś jednak umie grać a ten film tylko to potwierdza.

Dar / The Gift (2015, reż. Joel Edgerton). „Dar” Edgertona zachwycił mnie na tyle, że już zdążyłem o tym filmie wspomnieć na łamach bloga TUTAJ. Słów kilka o fabule: film to historia pewnego małżeństwa, które przeprowadza się do Los Angeles. Simon (Jason Bateman) i Robyn (Rebecca Hall) nie zdążyli jeszcze rozpakować wszystkich kartonów a zyskali nowego „przyjaciela” w postaci Gordo (w tej roli sam Edgerton). Niestety z czasem ów „przyjaźń” zaczyna być problematyczna dla dwójki głównych bohaterów. Gdy jedno ze spotkań kończy się kłótnią i zerwaniem znajomości, Robyn zaczyna się martwić, że to dopiero początek kłopotów z nowym znajomym. Co więcej żona Simona odkrywa, że jej męża łączy z Gordo przykra historia z okresu młodości. Największą zaletą tego filmu jest jego nieprzewidywalność. Wydawać by się mogło, że Edgerton ogra tutaj kolejne oklepane środki, a tak na szczęście nie jest. I w zasadzie o to chyba chodzi w dobrym dreszczowcu, by potrafił zaskoczyć.

Kaliber / Calibre (2018, reż. Matt Palmer). Dwójka przyjaciół wybiera się na weekend do odległej szkockiej wioski. Mają zamiar wypić nieco whiskey i zapolować na jelenia. Podczas polowania dochodzi do tragedii, wskutek, której ginie ojciec z synem. Główni bohaterowie postanawiają zatuszować sprawę. Łatwiej ukryć zbrodnię na odludziu, jednak na takim szkockim zadupiu sprawy załatwia się bez policji. „Kaliber” to jeden z tych filmów, który zadaje niewygodne pytania. Ciężko jest tutaj kibicować głównym bohaterom, ze względu na to co zrobili. Matt Palmer stworzył tutaj niesamowicie ciężki i gęsty klimat, który można kroić nożem. Niesamowite scenerie i atmosfera małego miasteczka pobudza wyobraźnie. Film trzyma w napięciu od początku do końca i nie daje jednoznacznych odpowiedzi na zadane wcześniej pytania.

Labirynt / Prisioners (2013, reż. Denis Villeneuve). Na przedmieściach małego miasteczka dochodzi do tragedii. Porwane zostają dwie 6-letnie dziewczynki. Po nieudolnym prowadzonym śledztwie ojciec jednej z dziewczynek Keller Dover (W tej roli Hugh Jackman) postanawia wziąć sprawy we własne ręce i samemu wymierzyć sprawiedliwość… Największą zaletą filmu Denisa Villeneueve jest scenariusz. Historia od początku do końca trzyma w napięciu i nas zaskakuje. Dzieło Kanadyjczyka trwa dwie i pół godziny, podczas których nie odnajdziemy żadnej dłużyzny ani niepotrzebnego wątku. Reżyser będzie wodził nas za nos do samego końca, rzucając to co chwilę nowe fakty w tej zawiłej sprawie. Warto także zwrócić na gęsty klimat produkcji i wyjątkowo udane kreacje Hugh Jackmana i Jake’a Gyllenhaala. „Labirynt” to jeden z thrillerów, który z czystym sumieniem mogę zarekomendować każdemu.

Skóra w której żyje / La Piel que habito (2011, reż. Pedro Almodovar). W zaciszu swojego domu chirurg plastyczny Robert Ledgard (w tej roli Antonio Banderas) prowadzi prace nad nową syntetyczną ludzką skórą. Jako królik doświadczalny służy mu młoda kobieta – Vera (Elena Anaya). Film oparty jest na powieści „Tarantula” Thierry’ego Jonqueta. Przyznam szczerze, że nie jestem fanem twórczości Pedro Almodovara. Film ten jednak docenia z kilku powodów. Jego siła tkwi głównie w opowiadanej historii. Z biegiem czasu forma filmu zmienia się, a odkrywane stopniowo karty autentycznie zaskakują. Hiszpański reżyser jak zwykle czerpie pełnymi garściami od najlepszych. W tym przypadku należy szukać nawiązań do „Oczy bez Twarzy” Georges’a Franju czy też twórczości Alfreda Hitchocka oraz Fritza Langa. Ogromną robotę robi także dwójka głównych bohaterów. Generalnie, szłoby pisać o tym filmie wiele, ale nie chce zdradzać fabuły gdyż z poznawania jej czerpie się najwięcej frajdy.

Stoker (2013, reż. Chan-wook Park). Nastoletnia India Stoker (W tej roli Mia Wasikowska) w wyniku wypadku samochodowego traci ojca. Po czasie do jej domu, zamieszkiwanego przez nią i matkę (Nicole Kidman) wprowadza się brat zmarłego mężczyzny – Charlie (Matthew Goode). Po początkowej fascynacji, odczucia dziewczyny do wuja zmieniają się w podejrzenia o prawdziwe intencje mężczyzny. Reżyser Chan wook-Park znany m.in. z „Oldboya” czy też „Służącej” ponownie postawił na styl i formę. „Stoker” to techniczny majstersztyk filmowy. Cieszy oko zarówno zdjęciami jak i ujęciami, lokacjami oraz kostiumami bohaterów. Jednak wyróżnienie tego thrillera nie wynika wyłącznie z formy filmu. Ważna jest także część fabularna, która u koreańskiego reżysera jest jak zwykle wciągająca i zaskakująca. Film po latach został nieco przyćmiony innymi produkcjami tego typu, niemniej warto przypomnieć sobie „Stokera„.

Zaginiona Dziewczyna / Gone Girl (2014, reż. David Fincher). David Fincher w minionej dekadzie nie rozpieszczał widzów swoimi filmami. „Zaginiona Dziewczyna” to z całą pewnością najlepszy obraz twórcy z okresu w którym ukazał się jeszcze „Mank” oraz „Dziewczyna z tatuażem„. W rocznicę ślubu znika żona Nicka (W tej roli Ben Affleck) – Amy (wspaniała Rosamund Pike). Wraz z trwaniem poszukiwań coraz więcej wskazuje, że za porwaniem stoi mąż. Nick przy pomocy siostry próbuje rozwiązać zagadkę i udowodnić swoją niewinność. Thriller Finchera z 2014 roku to powrót do formy z lat 90, kiedy to za sprawą takich filmów jak „Gra” czy też „Siedem” potrafił zaszokować i zaskoczyć widza. „Zaginiona Dziewczyna” z każdą minutą trwania coraz bardziej prowokuje nas do myślenia i odkrywa coraz to kolejne karty w skomplikowanej układance Finchera. Świetna rola Rosamund Pike łączy się tutaj z emocjonującą historią i ukazaniem jaki wpływ na ludzi mają media we współczesnym świecie.

Zwierzęta Nocy / Nocturnal Animals (2016, reż. Tom Ford). Susan Morrow (W tej roli Amy Adams) jest właścicielką galerii i szczęśliwą żoną nowego męża. Pewnego dnia otrzymuje od swojego byłego męża rękopis jego pierwszej powieści. Książka to brutalny thriller i jednocześnie zemsta męża za rozstanie. Susan czytając książkę powoli zaczyna z trudem rozróżniać rzeczywistość od fikcji… Film Toma Forda to przede wszystkim obraz z kategorii psychodelicznych thrillerów, gdzie nie wszystko jest takie, jakie się wydaje. Nawiązania do twórczości Davida Lyncha są aż za nadto widoczne. Być może fabularnie nie odkrywa on nowych światów w kinie, jednak wciąga klimatem i grą aktorską, zarówno Amy Adams jak i Jake Gyllenhaala. Jednak to nie wszystko, bo poza głównymi bohaterami swoje popisy robią także postacie drugoplanowe grane przez Michaela Shannona oraz Aarona Taylora Johnsona. Jeżeli lubicie filmy o specyficznym klimacie w duchu twórcy „Miasteczka Twin Peaks” to dziwię się, że jeszcze nie widzieliście „Zwierząt Nocy„.

Wyróżnienia:

Split (2016, reż. M. Night Shyamalan), Tylko Bóg Wybacza / Only God Forgives (2013, reż. Nicolas Winding Refn), Anihilacja / Anihilation (2018, reż. Alex Garland), Panaceum / Side Effects (2013, reż Steven Soderbergh), Wróg / Enemy (2013, Denis Villenueve), Wieża. Jasny Dzień (2017, reż. Jagoda Szelc), Dziewczyna we mgle / La ragazza nella nebbia (2017, reż. Donato Carrisi), La Cara Oculta (2011, reż. Andres Baiz), Pod Skórą / Under The Skin (2013, reż. Jonathan Glazer)

10 najlepszych horrorów minionej dekady

Rok nieubłaganie dobija końca, a razem z nim kończy się kolejna dekada. W związku z tym rozpoczynam na blogu pasmo podsumowań. Na pierwszy rzut mój ulubiony gatunek filmowy – horror. Przed wami lista 10 najlepszych filmów grozy z lat 2011-2020. Każda pozycja obowiązkowa do nadrobienia! Udanej lektury.

Babadook / The Babadook (2014, reż. Jennifer Kent). O tym jak owocna w dobre filmy grozy była miniona dekada udowadnia już pierwszy tytuł na mojej liście. Australijsko-Kanadyjska produkcja opowiada historię matki samotnie wychowującej syna. Trud wychowywania, praca, tęsknota za zmarłym w wypadku mężem wykańcza główną bohaterkę. Jednak jakby tego było mało jej 7-letni syn uważa, że w szafie czai się potwór. I coś jest na rzeczy, bo Amelia grana przez Essie Davis też zaczyna „coś” widzieć. Pytanie tylko czy zmora jest rzeczywista? Czy może to i tak już wykończona psychika płata figle? Film Jennifer Kent budowany jest na niedopowiedzeniach. Można go interpretować na dwojaki sposób i w tym tkwi w nim jego siła. Poza tym czy was też postać babadooka przyprawia o ciarki?

Coś za mną chodzi / It Follows (2014, reż. David Robert Mitchell). 19-letnia Joy poznaje nowego chłopaka. Niestety wraz z pierwszym zbliżeniem nastolatka otrzymuje oprócz rozkoszy pewnego rodzaju klątwę, która chce ją zabić. Jedynym sposobem by się jej pozbyć to odbycie stosunku z inną osobą i przekazanie „morderczej pałeczki” dalej. Film Mitchella mocno dosadnie używa metafory nastoletniego seksu jako niebezpieczeństwa. Pomysł by widmo śmierci przybierało różne formy i do skutku podążało za ofiarą jest ciekawym rozwiązaniem. Film czerpie sporo z podobnym sobie horrorów jak chociażby „The Ring” i pokaże próbę przerwania nieszczęsnej klątwy. „It Follows” trzyma w napięciu, potrafi przestraszyć i w oryginalny sposób buduję napięcie. Już pierwsza scena filmu ukazująca śmierć nastolatki wzbudza nasze zainteresowanie i pokazuje, że będziemy mieć do czynienia z dobrym horrorem. Niestety finał filmu jest nieco rozczarowujący, ale nie zmienia to faktu, że pierwsza dziesiątka zestawienia należy się dziełu z 2014 roku.

Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii / The VVitch: A New-England Folktale (2015, reż. Robert Eggers). Akcja filmu toczy się w Nowej Anglii w 1630 roku. 5-osobowa rodzina jest zmuszona do opuszczenia osady i osiedlenia się na odległym terenach z trudną do uprawy ziemią. Na domiar złego znika najmłodszy, nie dawno urodzony członek rodziny. Kryzys pogłębia również zniszczony plon. Eggers w swoim filmie z 2015 roku nieśpiesznie ukazuje horror i grozę. Nie zobaczymy tutaj hektolitrów krwi, jumpscare’ów ani też tytułowej wiedźmy zabijającej dzieci. Eggers buduje grozę na niedopowiedzeniach oraz mrocznym klimacie tamtych czasów. Nie wiem jak wy, ale ja uwielbiam horrory osadzone w starych czasach (I nie chodzi mi o XIX wiek, ale czasy dawniejsze). Tytułowa wiedźma może być odpowiedzią na wszystkie nieszczęścia, ale nie musi i to jest w tym filmie wspaniałe. Filmowy debiut Any Taylor-Joy to jako ciekawostka.

Dom w głębi lasu / Cabin In The Woods (2011, reż. Drew Goddard). Grupa znajomych wyjeżdża na weekend do tytułowego domku w głębi lasu. Nie wiedzą jednak, że są pionkami w krwawym rytuale. Film Goddarda to ciekawe połączenie horroru z elementami komediowymi, które świadomie naśmiewa się z utartych schematów wprowadzonych przez filmy grozy. Być może nie każdemu przypadnie do gustu tego typu seans, ale jeżeli ktoś jest maniakiem gatunku (JAK JA) to z przyjemnością będzie punktował kolejne nawiązania pojawiające się w „Domu w głębie lasu„. Co prawda film zaczyna się jak milion podobnych mu slasherów. Grupka nastolatków jedzie na weekend w dzicz, jeden jest mięśniakiem, jeden jara, jest i wyzwolona laska… itd. NUDY! To już przecież było! Ciekawie zaczyna się robić dopiero od momentu, gdy dowiadujemy się, że jest to część makabrycznego rytuału prowadzonego przez korporacje, która ratuje świat. Od tej chwili zaczyna się jazda bez trzymanki i prawdziwa uczta dla każdego fana horroru.

Dziedzictwo. Hereditary / Hereditary (2018, reż. Ari Aster). Wraz z śmiercią seniorki w rodzinie Annie i Steve’a zaczynają się dziać niepokojące rzeczy. To być może najlepszy film na liście, a na pewno najlepszy film podejmujące tematykę satanizmu i opętania ostatnich lat. Siła obrazu Ari Aster tkwi w szczegółach i by móc w pełni czerpać z jego seansu, należy go zobaczyć przynajmniej dwa razy (Ja tak zrobiłem). Historia tutaj opowiedziana może być interpretowana wielorako, jednak reżyser co chwilę podrzuca nam drobne wskazówki by zrozumieć całość. Poza cudownymi zdjęciami mamy tutaj dobrą robotę aktorską. Poza popisem aktorskim grającej matkę rodziny Toni Collette jesteśmy pod wrażeniem Milly Shapiro, która nietypową urodą i swoim zachowaniem budzi w nas niepokój od początku filmu. Na prawdę mocna rzecz.

Lament / Gok-seong (2016, reż. Hong-jin Na). W odległej koreańskiej wiosce dochodzi do szeregu makabrycznych zgonów. Dodatkowo część mieszkańców popada w obłęd. Lokalny, leniwy stróż prawa Jong-goo pomimo braku wiedzy i doświadczenia w tego typu sprawach próbuje rozwikłać zagadkę. O tym, że w Korei Południowej robi się dobre horrory wiadomo nie od dziś. Dlatego też nie dziwi, że znalazło się tutaj miejsce dla jednego reprezentanta z Dalekiego Wschodu. „Lament” to idealny przykład jak należy zaskakiwać widza. Film rozpoczyna się dość niepozornie, by nie używać słowa „nudno”. Jednak finał rekompensuje nam to idealnie i jest to zupełnie odwrotna sytuacja jak w przypadku 95 % obecnie produkowanych filmów grozy, gdzie emocje kończą się wraz z końcem zwiastuna. Dodatkowo, jak to w azjatyckim kinie otrzymujemy gatunkowy miszmasz. Sporo tutaj kryminału, który przeplata w sobie elementy horroru, dramatu rodzinnego jak i komedii. Świetnie oddany klimat deszczowej, koreańskiej prowincji wprawia zachwyt równie tak samo jak udane kreacje aktorskie.

Lighthouse / The Lighthouse (2019, reż. Robert Eggers). W odległej od cywilizacji latarni prace rozpoczyna dwójka mężczyzn. Jeden starszy i doświadczony, drugi młodszy z tajemnicą. Przed nimi cztery trudne tygodnie odosobnienia, które będą próbą charakteru i zdrowia psychicznego. Piękny, czarno-biały film Eggersa to surrealistyczna opowieść o samotności i demonach przeszłości. „Lighthouse” ma cudowny, surowy klimat i swoimi dziwnymi wizjami ładnie nawiązuje do najważniejszych filmów Davida Lyncha. Jednak to co najważniejsze w tym filmie to gra aktorska. To co tutaj wyrabia dueta Willem Dafoe – Robert Pattinson przechodzi ludzkie pojęcie. O ile starszy z duetu pokazał już nie raz swoje zdolności to młodszy kompan dopiero od nie dawna udowadnia, że istnieje życie po „Zaćmieniu„. Ciężko nazwać ten film czystym horrorem, gdyż cała groza skupia się na tym co siedzi w głowach głównych bohaterów. Tylko w sumie, czy nie jest to straszniejsze od całej gromady wilkołaków, wampirów i ufoludków?

Niewidzialny człowiek / The Invisible Man (2020, reż. Leigh Whannell). Cecilia Kass (Elisabeth Moss) ucieka pewnej nocy od swojego męża-tyrana. Wkrótce potem dowiaduje się, że były mąż popełnia samobójstwo. W tym samym czasie zaczynają się dziać trudne do wytłumaczenia rzeczy… Film Leigh Whannell idealnie ukazuje metaforę przemocy domowej. Szanowany, inteligentny, przystojny mąż katuje swoją żonę. Tej jednak nikt nie wierzy, bo on przecież…. nie żyje. Elisabeth Moss, która idealnie się sprawdza w rolach ciemiężonych kobiet (legendarna rola w „Opowieści Podręcznej„) gra tutaj pierwsze skrzypce. Universal od jakiegoś czasu odświeża swoje legendarne horrory z lat 30, ale dopiero teraz udało się zrobić to dobrze. „Niewidzialny człowieka” z 2020 roku powinien stanowić podręcznikowy przykład jak należy robić remake filmowy. Zaletą omawianego obrazu jest fakt, można rozpatrywać go jako horror o niewidzialnym tyranie z nożem, ale również jako dramat z elementami thrillera o przemocy domowej.

Suspiria / Suspiria (2018, reż. Luca Guadagnino). Kolejny kapitalny remake na mojej liście. Szerzej o tym filmie pisałem już tutaj, ale pokrótce przypomnijmy dzieło włoskiego reżysera. Do prestiżowej niemieckiej szkoły baletu przybywa z Stanów Zjednoczonych Susie Bannion (Dakota Johnsons). Na miejscu odkrywa, że miejsce tym rządzą złowrogie siły. Film Guadagnino wyróżnia niesamowity, mroczny klimat zarówno rządzonej przez twardą rękę Madame Blanc (Tilda Swinton) szkoły baletowej jak i samego podzielonego przez mur Berlina. Piękne zdjęcia uzupełnione są przez hipnotyczną muzykę Thoma Yorke’a z Radiohead. Film cieszy oko, ucho oraz serce. Na osobne zdanie zasługuje gra aktorska. Tilda Swinton wcieliła się w tym filmie w podwójną rolę: mężczyzny i kobiety! Oczywiście w obu wyszła fenomenalnie. Najbardziej jednak urzekła mnie Dakota Johnson, którą jak się okazuje wspaniale wypada w filmach grozy! Wciąż jestem fanem oryginału Dario Argento, ale wersję Guadagnino uważam za jeden z najlepszych remake’ów jaki powstał.

Uciekaj! / Get Out (2017, reż. Jordan Peele). Rose Armitage (Allison Williams) zabiera swojego czarnoskórego chłopaka Chrisa Washingtona (Daniel Kaluuya) na weekend do rodzinnego domu w celu zapoznania z rodzicami. Pozorne miłe nastawienie i uprzejmość nie daje spokoju Chrisowi, który coraz częściej czuje, że chodzi tutaj o „coś” więcej. Moja żona po seansie stwierdziła, że nie powiedziała by: „Idźcie se do kina na Uciekaj„. Ja wam powiem zupełnie coś odwrotnego – Zobaczcie koniecznie film „Uciekaj„! Reżyserski debiut Jordana Peele’a to idealna kombinacja horroru, thrilleru i komedii. która świetnie odnajdująca się w tematyce współczesnego rasizmu. Od początku seansu film trzyma nas w napięciu i niepewności, prowadząc do ciekawego i momentami zabawnego finału całości. Nie ma tutaj miejsca na oklepane schematy, gdyż reżyser od początku stawia na swoją, własną drogę. Dowodem na to jest jego kolejny, równie udany film „To My„. Dla mnie jednak „Uciekaj” jest pewnego rodzaju kamieniem milowym w gatunku i pewnego rodzaju powiewem świeżości dla horroru.

Na koniec garść wyróżnień, czyli filmy, które otarły się o listę top 10:

The Woman (2011, reż. Lucky McKee), The Lords of Salem (2012, reż. Rob Zombie), V/H/S 2 (2013, reż. Simon Barrett, Gwiazdy w oczach / Starry Eyes (2014, reż. Kevin Kolsch), Co Robimy W Ukryciu / What We Do In Shadows (2014, reż. Taika Waititi / Jemaine Clement), mother! (2017, reż. Darren Aronofsky), Shelley (2016, reż. Ali Abbasi). To przychodzi po zmroku / It comes at night (2017, reż. Trey Edward Shults), Ciche Miejsce / A Quiet Place (2018, reż. John Krasinski), Domek w górach / The Lodge (2019, reż. Severin Fiala), Ekstaza / Bliss (2019, reż. Joe Begos)