Cloud Nothings idzie w metal – recenzja „Last Building Burning”

Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się podkręcenia tempa przez grupę Cloud Nothings. Co prawda chłopaki z Cleveland dali już na swoim debiucie „Attack on Memory” z 2012 roku pokaz, że potrafią ostro grać. Jednak po ich ostatnich płytach sądziłem, że raczej będą podążać w stronę lekkiego, gitarowego soft indie-rocka.

A tu zdziwko, i to już od pierwszej piosenki. Grupa Dylana Baldiego przeważnie swoje płyty zaczynała raczej łagodnie, by z piosenki na piosenkę się rozkręcać. W między czasie też wciskała gdzieś jedno nagranie dłuższe, przeważnie najostrzejsze. Tutaj jest podobnie, bo też otrzymujemy ponad 10 minutowe „Dissolution„. Różnica jest w otwarciu płyty, rozpoczynające całość „On An Edge” bliżej do Deafheaven aniżeli klasycznemu brzmieniu garage rocka w wykonaniu Cloud Nothings. Dalej nie jest lżej, bo zarówno w „Leave Him Now” jak i „In Shame” grupa potrafi pokazać pazury. Czwarte w kolejności „Offer An End” łudząco przypominało mi (zwłaszcza wokalnie) duńską grupę punkrockową (O której zresztą nie raz pisałem) Iceage.

Samo obciążenia brzmienia to jedno. Najlepsze jednak jest to, że grupa wciąż trzyma poziom. To ich piąty album – do tej pory nie było słychać w ich muzie jeszcze zmęczenia materiału i znudzenia, a tak do prawdy to tegoroczny krążek jest nowym podmuchem wiatru w ich żagle. Mało kto jest w stanie zaserwować tak świetną linię gitar jaką słyszymy w „The Echo Of The World„, a wspomniane już wcześniej „Dissolution” to po prostu indie rockowy majstersztyk. Ciężko z tych kompozycji wybrać coś na singla, dlatego trochę dziwi mnie, że padło na „So Right So Clean„, które jest dość topornym utworem. Znacznie lżejsze, jak i nie najlżejsze na całej płycie jest kończące całość „Another Way Of Life„.

Nowa płyta Cloud Nothings potwierdza, że grupa ani na chwilę nie spuszcza z tonu. Ciężki, mocne brzmienie łączy się tutaj z nowym i wyraźniejszym wydaniem wokalu Dylana Baldiego. Brzmi to jakby zespół dał swój upust po dłuższej przerwie, a przecież oni wydają płyty dość gęsto i często – ostatnia pojawiła się dokładnie rok temu. Niemniej jednak cieszy mnie taki obrót sprawy. P.S. Pamiętacie, że zespół przyjeżdża do Polski w przyszłym roku, prawda? To wiecie co z tym zrobić! Ocena: 8/10.

Światowa Trupa Trupa – recenzja „Jolly New Songs”

O tym, że gdański zespół Trupa Trupa gra ponad przeciętną muzykę mogliście przekonać się na łamach bloga już dwukrotnie. Pierwszy raz przy okazji recenzji albumu  „+ +”, kiedy to zespół Grzegorza Kwiatkowskiego zaimponował mi gitarowymi odlotami oraz poetyckimi tekstami. Kolejne brawa gdański band zebrał za album „Headache„. Świetny psychodeliczny nastrój, transowe odjazdy w stylu Swans a także mroczny klimat sprawiły, że często wracałem do tego krążka, zwłaszcza zimową porą.

O „Jolly New Songs„, najnowszym albumie grupy, powiedziano już chyba wszystko. W Polsce i zagranicą. Recenzje krążka ukazały się nie tylko w polskiej prasie i internecie, ale i na m.in. słynnym Pitchforku czy też Los Angeles Times. Nie chce mi się sprawdzać, ale to chyba jedyny polski zespół, który doczekał się recenzji na dobrze znanym w świecie Pitchforku. Wielka rzecz, ale nie jedyna, bo zespół najnowszy longplay wydał nakładem francuskiej wytwórni Ici d’ailleurs oraz brytyjskiej Blue Tapes and X-Ray Records. Jednym słowem stał się naszym indie rockowym towarem eksportowym na Świat niczym „Wiedźmin”, polska wódka czy Behemoth.

Do tego światowego hype’u na Trupa Trupę postanowiłem dołączyć i ja, dorzucając swoje trzy grosze, elegancko spóźniając się. Co prawda, gdy Grzegorz Kwiatkowski wysłał mi ten materiał na początku roku, to wydawał mi się nieco gorszy od „Headache” – albumu, który mocno mi przypadł do gustu. Jednak z czasem okazało się, że „Jolly New Songs” jest na prawdę świetne. To na pewno bardziej jednolity krążek i chyba bardziej melancholijny. Chłopaki świetnie potrafią za hałasować niczym Swans czy też Slowdive, zwłaszcza w utworze „To Me„. Kompozycje na najnowszym krążku potrafią skutecznie wciągnąć i bezpardonowo pochłonąć. Co prawda całość zaczyna się dość niepozornie, by nie mówiąc niemrawo od „Against Breaking Heart of a Breaking Heart Beauty”, jednak takie utwory jak „Falling” czy też „Never Forget” w pełni nam to rekompensują. Całej płycie towarzyszy niesamowity klimat. Na przykład słuchając „Love Supreme” czuje się jakbym był świadkiem jakiś mistycznych obrzędów prowadzonych przez nieznany mi pradawny zakon mnichów. Dziwne, co nie? Jednak to nie wszystko. Wsłuchajcie się dobrze w taki „None of Us” czy też „Mist„, a zrozumiecie, że nie jest to kolejna płyta jakiegoś tam zespołu z trójmiasta.

Jolly New Songs” zdecydowanie zasłużyło na dobre oceny. Jest to jeden z lepszych tegorocznych albumów gitarowych jakie słyszałem w tym roku. Grzegorz Kwiatkowski i spółka udowodnili, że w kategorii psychodelicznego rocka na rodzimej scenie nie mają sobie równych i śmiało mogą rywalizować z zachodnimi zespołami. Mam jednak nadzieję, że nie staną się zbyt popularni dzięki temu, bo chciałbym ich ponownie usłyszeć live, najlepiej na moim rodzinnym Śląsku. Tym czasem polecam Wam ich najnowszy krążek, zdecydowanie warto znać Trupa Trupę. Ocena: 8/10.

Wavves, zawsze mile widziani. Recenzja „You’re Welcome”

Recenzje tą muszę rozpocząć od apelu. Wavves, przyjedźcie wreszcie do Polski! Od Waszego odwołanego występu na OFF Festiwalu 09, czekam na wasz sceniczny rozpierdol. Serio, na żadną inną grupę tak nie wyczekuje, jak na ekipę Nathana Wiliamsa. Organizatorzy festiwali, muzyczni dygnitarze to apel również do Was! Zaproście Wavves do Polski. Dziękuje.

A teraz przejdźmy do recenzji najnowszego krążka grupy „You’re Welcome„. Zacznę od tego, że strasznie czekałem na ten album. Z resztą jak na każdy, od momentu ukazania się „King of the Beach” z 2010 roku. Niestety, album ten nie spełnił moich marzeń o kapitalnym longplayu, urywającym dupę. Jest co najwyżej przyzwoicie. Szkoda. Od pewnego czasu słychać w wydawnictwach Williamsa tendencje spadkową. Wydaje mi się, że w kwestii letniego, garażowego lo-fi zostało już powiedziane wszystko, a tegoroczny krążek to kolejna ciekawa anegdota, aniżeli osobny rozdział.

O ile na poprzednich wydawnictwa Wavves miał kapitalne momenty, tak na „You’re Wolcome” ciężko takowe znaleźć. Płyta jest na równym, jak powiedziałem wcześniej przyzwoitym poziomie. Single nie spełniają swojej roli, a całość momentami miesza się w jedną papkę. Trochę szkoda mi pisać takie słowa, ale odnośnie Wavves mam duże wymagania. Inny zespół za ten krążek dostałby lekko siódemke, Williams dostanie oczko niżej.

Oj Nathan, myślałem, że w te wakacje będę zasłuchiwał wyłącznie „You’re Welcome„. A tu wychodzi na to, że wciąż będę repetował „Green Eyes” oraz „My Head Hurts„. Jednak by nie krytykować wyłącznie kalifornijskiego bandu to należy wspomnieć, że „No Shade” jest całkiem OK utworem. Natomiast „Come To The Valley” to całkiem zabawna zabawa z latami 60. Sam album natomiast słucha się szybko i przyjemnie. To dobra muzyka na lato. Jeżeli nie mieliście nigdy do czynienia z Wavves to nie powinna was rozczarować. „You’re Welcome” najkrócej można określić pełnym energii i charakterystycznych melodii indie rockiem na dość przyzwoitym poziomie. Ocena: 6/10.