Neapolitańska gra o tron mafijnego bossa – recenzja serialu „Gomorra”

Włoska produkcja opowiadająca o neapolitańskiej mafii narkotykowej pt. „Gomorra” to serial, do którego przymierzałem się od dłuższego czasu. Gdy w końcu udało mi się odpalić dzieło stworzone dla telewizji Sky, to serial wciągnął mnie na maksa, odcinając jednocześnie od innych produkcji. A dlaczego? Odpowiedź znajdziecie w tekście poniżej.

Na początek garść informacji. Serial powstał w oparciu o książkę o tym samym tytule, której autorem jest Roberto Saviano. Włoski pisarz zawarł w niej wiele historii, które wydarzyły się na prawdę we Neapolu i dość szczegółowo opisał działania włoskiej mafii kamorry. Książka osiągnęła ogromny sukces komercyjny i została przetłumaczona na 40 języków. Stąd już krótka droga do ekranizacji ekranowej. Jednak nim powstał serial, wcześniej światło dzienne ujrzał film „Gomorra” z 2008 roku w reżyserii Matteo Garrone. Obraz zebrał całkiem pozytywne recenzje a sam temat kamorry wciąż wydawał się nie wyczerpany, stąd decyzji o powstaniu serialu, który był emitowany w latach 2014-2021 i finalnie zakończył się na 5 sezonach.

Fabuła serialu skupia się głównie na historii dwóch postaci. Pierwszą z nich jest Ciro Di Marzio (W tej roli Marco D’Amore), który nosi przydomek „Nieśmiertelny”. Podczas seansu serialu okazuje się, że ten przydomek nie jest nad wyrost, gdyż łysawy gangster faktycznie okazuje się nie do zabicia. Drugą postacią jest Gennaro Savastano (W tej roli Salvatore Esposito), przyjaciel Ciro i jedyny syn bezwzględnego mafijnego bossa Pietro Savastano. Postać ta ewoluuje na przestrzeni całego serialu od nieogarniętego młodziaka, poprzez groźnego spadkobiercę mafijnego imperium ojca do bezwzględnego biznesmena. Oczywiście na przestrzeni 5 sezonów przewija się tutaj cała masa postaci, które są mniej lub bardziej znaczące. Jednak wszystko toczy się wokół Ciro i Genny’ego, których relacja zmienia się kilkukrotnie od przyjaciela do śmiertelnego wroga i na odwrót.

Główną zaletą serialu jest klimat mafijnego świata. Serial pięknie pokazuje strukturę organizacji przestępczego świata, od sposobu dostarczania narkotyków, specyficznego handlu kokainą po zawiłe sposoby dzielenia się wpływami. Charakterystyczna dla tego świata jest pewna dwubiegunowość, która zakrawa na pewnego rodzaju obłudę. Otóż wszyscy Ci gangsterzy to osoby mocno religijne. Figury świętych, neonowe krzyże i różnoraki ołtarzyki są wszędzie. Sami gangsterzy także udzielają się w życie duchowne, przykładowo jeden z mafijnych bossów Salvatore Conte bierze udział w kościelnej procesji i niesie krzyż. Nie przeszkadza mu to jednak w bezlitosnym mordowaniu niewinnych ludzi. Z kolei Enzo „Błękitna krew” z dumą pokazuje wytatuowany krzyż by później z zimną krwią zabić ojca na oczach niepełnosprawnego syna, tylko dlatego, że ten upomniał się o swoją wypłatę w fabryce.

Kapitalną robotę robię scenerie serialu. Zwłaszcza kultowe już Vele di Scampia (Żagle Scampii), czyli osiedle w Neapolu zbudowane w latach 1962-1975. Posępne, ponure, z cieknącą wszędzie wodą i charakterystyczne we swoim kształcie bloki oddają idealnie klimat izolacji przed światem zewnętrznym. Na te osiedla nie można wjechać normalnie samochodem bez „kontroli” gangu. Podobne odczucia występują u widza, gdy spogląda na inne osiedla, które dodatkowo są ozdabiane pomnikami świętych i podświetlanymi ołtarzykami. Tutaj również występuje wcześniej wspomniana dwubiegunowość. Ludność tych osiedli cierpi przez narkotyki oraz wojny gangów, które się na nich odbywają. Jednocześnie Ci sami ludzie traktują mafię z ogromnym szacunkiem, gdyż Ci często im pomagają w różnych sprawach. Bohaterowie, którzy w jakikolwiek sposób skrzyżowali swoją drogę życiową z drogą mafii, zawsze źle na tym wychodzili.

Kolejną zaletą włoskiej produkcji jest sposób przedstawienia struktury oraz sposobu działania mafii. Ja osobiście widzę tutaj wiele nawiązań do średniowiecznego schematu panowania władców. Mafijny boss to król. Musi mieć żonę, która jest jednocześnie królową, która w razie potrzeby zastępuje króla we władaniu „królestwem”. Żona pełni często także rolę doradcy. Zarówno żona Pietro – Imma Savastano, jak i żona jego syna, Azzura doskonale odnajdywały się w tych rolach. Król musi posiadać swoich męskich spadkobierców. W tym przypadku jest nim Gennaro. Jednak i w innych rodach ów struktura była zachowana. Pietro nawet wspomina, że na początku małżeństwa nie mógł mieć dziecka z Immą. Wtedy jego ojciec radził mu by zmienił żonę, by ten mógł mieć syna. Pozostają oczywiście „żołnierze”, którzy są wojownikami, którzy niezwykle wiernie podchodzą do reprezentowania swojego królestwa i oddawania hołdu władcy.

By nie było jednak tak kolorowo, należy pamiętać, że to serial o mafii. Tutaj nie ma ani jednej pozytywnej postaci. Zarówno Gennaro, jak i Ciro, którzy są głównymi postaciami całej serii mają na sumieniu wiele ludzkich istnień. Z czasem pojawiają się nowej postacie, które początkowo wydają się „tymi dobrymi”. Jednak zarówno Enzo „Błękitna krew”, Patrizia czy też Valerio z czasem udowadniają, że w tym interesie nie można mieć dobrego serca. Krwi przelewa się na ekranie tyle i z tak błahych powodów, że z czasem nie wzrusza nas już nic, nawet zamordowanie dziecka. Tym samym sami stajemy się jak mieszkańcy Scampii.

Podsumowując, „Gomorra” to pozycja kultowa. Myślę, że każdy fan „Sukcesji” czy też „Gry o Tron” znajdzie tutaj coś dla siebie, gdyż zamysł tych serialii jest taki sam – przejąć władzę. W tym przypadku chodzi o pozycję mafijnego bossa. Na koniec dodam, że dzieło telewizji Sky ma kapitalny muzyczny motyw przewodni autorstwa Mokadelic. Całość do obejrzenia na HBO Max.

Nudziarze z The National nagrywają płytę życia – recenzja „First Two Pages of Frankenstein”

Nigdy nie przeczytałem „Frankensteina” Mary Shelley, dlatego nie powiem wam o czym są dwie pierwsze strony tej książki. Co prawda kusi mnie katalog wydawnictwa Vesper by dołączyć tą książkę do mojej kolekcji, jednak gdy zerkam na tytuły za które nie potrafię się zabrać, to odpuszczam temat (Przynajmniej na razie!). Niemniej pozostając w temacie ożywiania martwych zwłok przez Frankenstaina to sprzedam Wam przy okazji dwie ciekawostki. Po pierwsze Pani Shelley wymyśliła historię powieści mając zaledwie 19 lat! Natomiast po drugie, istnieją przypuszczenie, że angielska autorka zainspirowała się miejscowością Frankenstein (dzisiejsze Ząbkowice Śląskie) i tamtejszą aferą grabarzy z 1606 roku!

Wróćmy jednak do muzyki. A konkretniej do najnowszej płyty The National, którą nazwali przewrotnie dwiema pierwszymi stronami Frankensteina. Dla Matta Berningera i ekipy jest to całkowicie nowe rozdanie w ich karierze. Płyta zbiera całkiem dobre recenzje, i w tym przypadku całkiem słusznie. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałem się nowojorczykach, że uda im się jeszcze zabłysnąć. Już w 2009 roku, kiedy grali na OFF Festivalu w Mysłowicach wydawali mi się nieco wypaleni. Od wydania ich opus magnum „Alligator” mijało cztery lata a po drodze mieli „Boxera„, który nie powtórzył sukcesu poprzednika. Co prawda grupa wydawała albumy dość regularnie. W 2010 roku wyszedł „High Violet„, trzy lata później „Trouble Will Find Me„, w 2017 ukazał się „Sleep Well Beast” a w 2019 roku „I Am Easy To Find„. Przesłuchałem każdy z tych krążków i z każdym mam ten sam problem. Totalnie nie pamiętam nic z tych płyt. Być może w chwili ich wydania miałem o tych krążkach dobrą opinię, ale zawsze powtarzam, przy okazji moich recenzji, że czas wszystko najlepiej weryfikuje. A te płyty zweryfikował niekorzystnie.

Odmienna sytuacja tyczy się ich najnowszej propozycji. Ich płyta będzie zapamiętana, a osiągnęli to w bardzo prosty sposób. Po pierwsze nazwą płyty, która jest chwytliwa i charakterystyczna. „First Two Pages of Frankenstein” brzmi znacznie lepiej niż „Trouble Will Find Me” czy „I Am Easy To Find„. A po drugie setlista została wzbogacona o głośne nazwiska. Taylor Swift, Phoebe Bridgers oraz Sufjan Stevens – taki zestaw robi wrażenie, zwłaszcza na płycie gitarowego zespołu a nie kolejny album Travisa Scotta. A muzycznie? Tutaj nie ma większej zmiany. Brzmi to nieco świeżej i nie ma przynudzania. Przesłuchałem ten krążek kilkukrotnie i w sumie dalej mi się podoba.

Podsumowując, Matt Berninger i ekipa prostymi środkami powrócili do stawki i udowodnili, że wciąż się liczą na muzycznym rynku. O ile wcześniej The National kojarzyli mi się z nudą i smętnym gitarowym brzdękaniem o tyle ich najnowsze dzieło dodało wiele świeżości do ich muzyki. Prochu nikt tutaj nie wymyślił, ale fajnie było usłyszeć, że Nowojorczycy mają się wciąż dobrze. Ocena: 8/10.

Ocena: 4 na 5.

Roztańczonej Jessie Ware ciąg dalszy – recenzja płyty „That! Feels Good!

W zasadzie sezon festiwalowy mogę uznać za zakończony. Być może pojawię się jeszcze w październiku na wrocławskim Trick or Beat lub na pojedynczych koncertach, jednak i tak ten rok był wyjątkowo obfity pod tym względem. W całej swojej karierze nie zaliczyłem w jednym roku aż pięciu imprez muzycznych! Stąd też na blogu pojawiały wyłącznie wpisy związane z muzycznymi festiwalami. Pora jednak wrócić do żmudnej, recenzenckiej roboty bo jest sporo zaległości. Pierwszą z nich jest najnowsza płyta Jessie Ware „That! Feels Good!

Recenzję tej płyty zapowiedziałem już daaaawno temu, a więc do dzieła! Jeżeli czytacie mój blog, to wiecie, że w tym miejscu lubimy i szanujemy Panią Jessie Ware. Pomimo tego, że zdarza się jej hałturzyć dla pieniędzy w naszym kraju to jej muzyka jest wybitna. A wszystko zaczęło się od kapitalnego „Devotion” z 2012 roku. Później jej kariera zwolniła a albumy „Tough Love” oraz „Glasshouse” nie były juz tak dobre jak debiut. W 2020 roku artystka postanowiła uderzyć w bardziej taneczne rytmy, zahaczające nawet o muzykę disco. Jej „What’s Your Pleasure?” okazało się strzałem w dziesiątkę! Co więcej, pomimo upływu lat zdarza mi się dość często wracać do tego albumu.

Dlatego też wydanie „That! Feels Good!” nie jest już tak zaskakujące, a raczej staje się naturalnym, kolejnym krokiem w dyskografii Brytyjki. Na najnowszej płycie Pani Ware ponownie uruchamia dyskotekową kulę i serwuje całkiem sporą dawkę muzykę do potańczenia. Już otwierające całość tytułowe „That! Feels Good!” porywa nas do tańca. W utworze „Free Yourself” nie zwalnia tempa a „Pearls” po prostu nas porywa w jakąś nieziemską podróż! I tak w zasadzie przez cały album, aż do końcówki, gdzie w „Lightning” i „These Lips” serwuje nam powolniejsze, acz wciąż taneczne tempo.

Przyznam się szczerze, że przy pierwszych odsłuchach mój entuzjazm nie był tak wielki, jak teraz. Chyba za wielkim ultrasem byłem płyty What’s Your Pleasure?” by w pełni docenić nowy materiał. Teraz, gdy nabrałem już odpowiedniego dystansu mogę w pełni powiedzieć wam, że to płyta koza i warto ją znać. Ocena: 9/10.

Ocena: 4.5 na 5.