Robyn – Body Talk Pt. 1

Pierwsza część z trylogii szwedzkiej piosenkarki mówi nam, że jest fajnie, ale zawsze może być jeszcze lepiej.

Robin Miriam Carlsson zaczynała od przebojowej muzy lat ’90 czyli eurodance i była dobra w te klocki. Mając ledwie 15 lat Udało jej się podbić listy przebojów i sprzedać pokaźne liczby płyt. Obecnie słuchając Robyn od razu kojarzę to z tym rocznym wydawnictwem Uffie czyli Sex Dreams and Denim Jeans. Mieszanką electro z popem jest trendy. A ledwie półgodzinny album Robyn zaczyna się od dość wściekłego electro Don’t Fucking Tell Me What To Do, gdzie już tytuł mówi, że to nie przelewki. A dalsze kawałki tylko potwierdzają mnie w przekonaniu, że słucham strone B debiutu Uffie z innym tylko wokalem. Bo nasza szwedzka blondynka jest pod tym względem lepsza od Anny Catheriny Hartley, że umie fajnie śpiewać.

Poza tym mamy też jakieś electro reagge w stylu Dancehall Queen. Oraz typowy dla niej killer popowy hit Dancing On My Own. I szczerze z początku jest nawet fajnie, ale im bliżej końca tym nudniej a jest to mocno widoczne w szczególności na tak krótkim materiale. Ballada Hang With Me w zupełności nie pasuje tutaj, Robyn bardziej sprawdza się w bardziej żywych numerkach. A końcowe Jag Vet En Dejlig Rosa to jakaś szwedzka kołysanka? Jest to dość nie konsekwentne by zapraszać do tańca a za parę minut przykrywać kołderką, dawać buzi w czółko i mówić „dobranoc”.

Nie ma co narzekać, ale dobrze wiem, że ją stać po prostu na coś lepszego. Potrafi się nieźle odnaleźć w obecnej muzie tanecznej. Więcej harców i brykania z fajną melodią to nie wygórowana cena za dobre notowania u recenzenta. Tego tylko oczekujemy. Póki co pierwsza część płyty pokazuje miły kreatywny pop z mocą jednak całość nie zasługuje na wyższą ocenę niż: 6/10

posłuchajcie Dancing On My Own